Dziękuję!
Próbowałam oddzielić dyskusję o gniotach i tandecie, ale tak naprawdę nie ma ostrej granicy. Tak jak piszesz - czy aby na pewno w romansidle rozgrywającym się w środowisku lekarskim pisarka domknęła wątki? :)
Zgadzam się, że literatura prosta ma odbiorców i wyeliminowanie jej na przykład z bibliotek publicznych odcięłoby pewną grupę czytelników od jedynych interesujących ich na ten moment treści. Drugie prawo Ranganathana mówi zresztą "Daj każdemu czytelnikowi odpowiednią dla niego książkę" ("Every person his or her book"). Co ciekawe i ten motyw również wykorzystują wydawnictwa vanity troszeczkę tylko odwracając kota (może nie ogonem, ale powiedzmy lewą tylną łapką) - otóż chętnie stosują taki chwyt, że to nie wydawcy, nie redaktorowi, nawet nie do końca samemu autorowi oceniać książkę, że tylko czytelnicy tej oceny mogą dokonać. Zatem zapłać, wydaj i licz na pozytywny odbiór swojej niezredagowanej i kiepsko skorygowanej surowej książki.
Oczywiście to, że tylko czytelnicy mogą ocenić książkę nie jest prawdą. Doświadczeni redaktorzy natychmiast wychwytują potencjalną perełkę sprzedaży - i jak najbardziej może to być "bluzka w tęczową panterkę". Oni potrafią takie bluzki ocenić, bo znają je doskonale, bo to jest żywy pieniądz dla ich pracodawcy. Więc jeżeli ktoś napisał powieść lotów takich, że trze podwoziem o trawniki, jest płytka, trochę tandetna, ale przy tym ma to "coś", czego pragną czytelnicy, to na pewno tradycyjny wydawca nie wypuści z rąk takiej okazji. Jeżeli nie ma "czegoś", to pozostają słodkie słówka wydawców vanity.
Zabiegi marketingowe (również te nieuczciwe) to właściwie materiał na osobny wpis. Zjawisko jest niejako równoległe do tematu tego posta. Dlaczego? A dlatego, że dęty PR, opłacone recenzje, gwiazdki w serwisach z "zaprzyjaźnionych" kont lub wręcz z kont na taką okazję utworzonych to działania praktykowane i dla książek popularnych autorów (nawet gwiazd sprzedażowych), i dla debiutantów w tradycyjnych wydawnictwach, i dla selfów, i dla tytułów vanity. Peany wypisywane na czwartej stronie okładki to już norma.
Cudactwa typu 365 dni to już w ogóle cała machina promocyjna. "Polski Grey" rzekomo sprzedał się w ponad 50 tysiącach egzemplarzy w kwartał (czy to nie jest również kłamstwo nakręcające zainteresowanie tytułem?). Potencjalny hit zwęszyło wydawnictwo Edipresse (wydają również popularne czasopisma dla kobiet, ksiażki celebrytów, kupują prawa do zagranicznych romansideł) i promocja poszła na całego. Pomogła w tym sama autorka, która szybciutko rzuciła się w wir celebryckiego życia, rozebrała dla "Playboya", udzielała wywiadów i została bohaterką serwisów plotkarskich. Zapowiedziano od razu, że powstaną kolejne tomy (drugi już wydano). Teraz zainteresowanie książką jest podtrzymywane doniesieniami o tym, że powstanie film.
Chcieć to móc. :P
O tym, że król jest nagi świadczą jednak opinie czytelników - sprzedaż raczej nie będzie już rosła, bo poza opiniami "sztabu sprzedaży" pojawiły się recenzje i opinie niezależne. Książka jest ewidentnie kupką siana. I ciekawostka - redaktorem był podobno ojciec autorki. :)