Nie lubię wtorków. Pierwsze zajęcia mam na ósmą. Potem przerwa. I popołudniu serię trzech ćwiczeń pod rząd... po których biegnę na Biskupią, aby zdążyć otworzyć KBK o 18.30.
Niechęć wynika również z mojego wcześniejszego przyzwyczajenia, aby studia traktować w miarę poważnie. Przejawem tego podejścia było każdorazowe poczucie winy, gdy z braku czasu nie przygotowałem się do zajęć. Zresztą efektem nieprzygotowania zwykle było siedzenie "jak na tureckim kazaniu". Cóż, jak się studiuje prawo lub historię to trudno jest coś stworzyć na poczekaniu. Liczą się fakty/przepisy. Na kulturoznawstwie jest zgoła inaczej...
I tak oto na Kulturę eksperymentu (zajęcia o 8.00) coś tam trzeba było przeczytać, ale rozpoczęliśmy od stworzenia nowej przestrzeni, którą mieliśmy wykorzystać w nowej sytuacji. Polegało to na tym, że każdy mógł przestawić dowolnie ławki i usiąść tak jak chciał. A potem przez ponad godzinę rozmawialiśmy o tym jak na nowo można byłoby stworzyć sytuację zajęć akademickich. Punktem wyjścia był klasyczny podział na prowadzącego i studentów. Oczywiście można było go całkowicie zakwestionować, do czego nie doszło. Wszyscy uznali, że jakaś forma moderacji jest potrzebna. Jedna dziewczyna podzieliła się nawet swoją historią. Otóż uczestniczyła kiedyś w zajęciach (zdaje się na socjologii), podczas których prowadzący przyszedł i przez 1,5 godziny w ogóle się nie odzywał. Określiła je jako "najgorsze w życiu".
Po Kulturze eksperymentu była Biohumanistyka. Tu (tak jak tydzień temu) rozmawialiśmy o ciele i medycynie. Oprócz dawki historii na temat rozwoju ten dziedziny w okresie nowożytnym było sporo dygresji. Również dość zideologizowanych. Np. że celowo reklamuje się szynkę w formie szynki, a nie pokazuje się zabijanych zwierząt, bo ludzie tak naprawdę nie wiedzą skąd bierze się mięso. A mięso to przecież ciało! Ciekawa była również uwaga, że studenci medycyny nie muszą się nikomu tłumaczyć dlaczego studiują ten kierunek... w przeciwieństwie do studentów kulturoznawstwa, którzy muszą, bo społeczeństwo nie jest w stanie dostrzec przydatności tych studiów. Dziwnym nie jest.
Na Kulturę Polską XXI wieku trzeba było przeczytać kilka zadanych esejów ze zbioru "Delfin w malinach". Plus jeden wybrany. Cóż, czasu ostatnio jak na lekarstwo, więc przeczytałem tylko ten wybrany. A w zasadzie dwa wybrane. Pierwszy na temat Auschwitz. Był jednak takim bełkotem, że po przeczytaniu nie miałem pojęcia o co chodziło autorce. Postanowiłem więc przeczytać inny - bardziej zrozumiały. Wybrałem go ze względu na bliską mi tematykę. Otóż Ziemowit Szczerek pochylił się w nim nad... PKP. Niestety nie napisał nic odkrywczego. Ot, opis polskich kolei sprzed 5 lat. Ale najlepsze i tak jest to, że w zasadzie mógłbym nic nie przeczytać, bo zajęcia były zdominowane przez dwóch kolegów, którzy zawsze mają dużo do powiedzenia. I w sumie dobrze, bo nie ma krępującej ciszy. Z drugiej jednak strony... znowu ten nieszczęsny patriarchat.
Na ostatnich zajęciach z kolei odzywałem się głównie ja (wspomnianych kolegów na nich nie ma), mimo iż nie przeczytałem wcześniej zadanego tekstu. Choć dla uczciwości dodam, że przez kilka stron przebrnąłem. Był jednak tak nudny, że odpuściłem (chodzi o przedmowę do "Rozważań człowieka niepolitycznego" Tomasza Manna). Najważniejszym spostrzeżeniem, którego dokonałem podczas zajęć (choć nie podzieliłem się tym z nimi) było to, że w ciągu 1,5 godziny zrobiło się ciemno. Przygnębiająca perspektywa. Winter is coming...
Odważył się ktoś powiedzieć, że studiują, że ten kierunek istnieje tylko dlatego, że subwencja oświatowa jest tak skonstruowana a nie inaczej? XD
A co ma z tym wspólnego subwencja oświatowa?
Bo praktycznie jedynym celem tych studiów jest to, żeby uczelnia dostała subwencję za studenta. W biznesplanie musi jeszcze być to uwzględnione, żeby trudno było z tego kierunku wylecieć, bo część osób dało by sobie spokój z takimi studiami i poszło do roboty, albo na jakieś studia, które dają jakieś kompetencje poszukiwane na rynku.
To jest pułapka zastawiana przez uczelnie na młodych ludzi.
No tak, ale to nie jest subwencja oświatowa, która związana jest z powszechnym szkolnictwem, a nie szkolnictwem wyższym (przepraszam, że czepiam się nazewnictwa). Uczelnie tworzą kierunki i jeśli uda im się zrekrutować odpowiednią ilość studentów, to jest on otwierany (wtedy pieniądze idą za studentem). Względnie mogą same finansować kierunki "niedorekrutowane". Tak działa ten system na większości kierunków. Nieco inaczej jest z kierunkami wysokospecjalistycznymi czy zamawianymi. Ale kulturoznawstwo takim nie jest, co oczywiste.
Nie widzę tu żadnej pułapki. Obecnie mamy takie czasy, że jak młody człowiek chce, to jednocześnie studiuje i pracuje i raczej uczelnie się do tego przychylają, bo inaczej nie będą mieć studenta, a co za tym idzie, nie otworzą kierunku, a co za tym.... dalej wiadomo co. Jeśli ktoś ze studiów będzie chciał zrezygnować, to nie ma problemu, a że trudno jest wylecieć, to też moim zdaniem trochę efekt patologii 30% na maturze, które wystarczają do jej zaliczenia. Potem taki za przeproszeniem "produkt" idzie na studia i trzeba go jakoś podtrzymać, bo jak nie, to wracamy do punktu wyjścia, czyli pieniędzy dla uczelni. Z drugiej strony ktoś taki wiadomo, że nie pójdzie na kierunek techniczny, bo ten jest znacznie bardziej wymierny i z niego już wylecieć jest łatwiej.
A to, że młodzi ludzie chcą studiować takie kierunki jest absolutnie normalne. Teraz i tak jest takich zdecydowanie mniej niż jeszcze jakieś 15-20 lat temu. Problem
Chyba już zaczynasz wymiękać :D
Nie no, czemu? :D Po prostu ostatnio mam młyn. Na razie opuściłem tylko jedne zajęcia, co jest całkiem dobrym wynikiem :P
W takim razie powodzenia w dalszej drodze i czekam na wpisy :D Mógłbyś to nagrywać w postaci krótkich filmików i zostać YouTuberem -- toć to najbardziej porządany zawód w post-Europie XXI w. :D
Trzeba zrobić reset systemu.
Yay! 🤗
Your content has been boosted with Ecency Points
Use Ecency daily to boost your growth on platform!
Support Ecency
Vote for Proposal
Delegate HP and earn more, by @bezkresu.