Saturday Night Live, czyli co mówi poziom lewicowego dowcipu o jego miłośnikach

in Polish HIVE2 days ago (edited)

Nie mogę, załamałem się. Lubię bowiem od czasu do czasu poszperać w bańce „postępowych demokratów”, no ogólnie lewaków, zwolenników PO, Partii Demokratycznej w USA i podobnych klimatów. Trzeba znać umysł wroga, zresztą dobrze jest zobaczyć różne perspektywy. To kształcące. Ale to, co zobaczyłem teraz, totalnie mnie załamało. Miałem złe zdanie o poziomie umysłowym lewaków, ale nie AŻ TAK ZŁE.

Otóż bardzo popularne wśród nich teraz, udostępniane często, jest Saturday Night Live – takie show komediowe, odcinek ze sparodiowaną rozmową Trumpa, Vance’a i Zełeńskiego. Prawie 15 mln wyświetleń na yt (nie licząc wszystkich innych źródeł), wysoko na karcie „na czasie”. Nawet tego g*wna nie załączam tutaj, jak ktoś chce się sam przekonać, to łatwo znajdzie. Obejrzałem nieco ponad połowę z niecałych 8 minut, nie dałem rady dłużej. To było żenująco nieśmieszne. A raczej – ja rozumiem, że to jest potencjalnie śmieszne, ale tylko dla grupy docelowej, która średnio nie ma chyba więcej niż 90 IQ, a raczej mniej. Bardzo prymitywnie ciosany „chómor”, który opiera się tylko i wyłącznie na tym, że wytypowanych do obrzucania łajnem przeciwników pokazuje się jako skrajnych debili. Wiadomo, każdy chce się uważać za najmądrzejszego, więc w jaki sposób pokazać umiarkowanemu debilowi kogoś głupszego, kogo może wyśmiać? No, trzeba go sportretować jako już całkiem ograniczonego, 70 IQ. Wiecie, te przesadne ruchy, przesadna gestykulacja, jakieś robienie tików przez aktorów. Nie było tam żadnych elementów, które mają zastosowanie w dowcipach, komediach dla normalnego umysłowo odbiorcy – paradoksów, kontrastów, niespójności płynącej z przecięcia się dwóch różnych ram koncepcyjnych, ich budowania, a następnie zaskakującego burzenia. To był rodzaj najprymitywniejszego poczucia humoru, który przywodzi mi na myśl scenę z filmu "Idiokracja" (świetny film swoją drogą, polecam jeśli ktoś nie widział), gdy bohater filmu natrafia na tubylca oglądającego show „Ow My Balls”. No i te podkładane odgłosy „śmiechu sali”, żeby półgłówek wiedział, kiedy ma też się śmiać. Tak długo nie oglądam już telewizji, że zapomniałem o tym, że się ich wciąż używa.

I to nie jest tak, że nie śmieszy mnie to, bo nie bawi mnie wyśmiewanie „mojej strony” sporu politycznego. Jak najbardziej mnie może rozśmieszyć, tylko bardzo rzadko komuś z naszych przeciwników uda się dowcip. Jak wiadomo, „the Left can’t meme”. Chyba zaczynam się domyślać dlaczego. Ale np. memy z niewywróconym stolikiem z Ikei były świetne 🙂 Bo właśnie posiadały element normalnego humoru (paradoks, kontrast), a nie „ŁOHOHO PACZ JAKI DEBIL JAK MAHA RENKAMI”. Oczywiście, jeśli ktoś sam z siebie faktycznie się zachowuje jak przygłup, to można się zaśmiać (albo załamać), ale robienie z przeciwników na siłę (i bezpodstawnie) przerysowanych debili jest po prostu żenujące. Tak żenujące, że musiałem to rozchodzić. I to robienie tego aż do przesady, bo jakby z nich zrobili głupków takich powiedzmy na 80 IQ, to przeciętny odbiorca SNL nie wiedziałby, o co chodzi. Trzeba mu dostarczyć sztucznie wykreowany obraz kogoś jeszcze głupszego, chociaż to karkołomne zadanie.

Popularność tego show niestety wiele tłumaczy. Przecież ogarnięci ludzie zachodzą w głowę: jak my doszliśmy do tego punktu w społeczeństwie z „misgenderowaniem”, „psieckami”, „niebinarnością” czy różnymi skrajnie naiwnymi poglądami na politykę typu „znieść ustawą biedę” albo „putinflacja”? No to już wiecie jak.

image.png

Orange man bad!