Omówienie 3 tomu "Legend of the Galactic Heroes"

in Polish HIVE3 years ago (edited)

1.jpg

Gdy rozpoczynałem 3 tom, to nie miałem względem niego zbyt wysokich oczekiwań. Wydarzenia z tego okresu zapamiętałem jako nudne, czemu się w sumie nie dziwię. Fakt, już jako nastolatek, który powoli wchodził w dorosłe życie mając 18 lat, miałem ponad przeciętną wiedzę o polityce, historii, społeczeństwie, lecz była to wiedza wybitnie fragmentaryczna. Ponadto moja niska samoświadomość i umiejętność wykorzystania wiedzy w praktyce, sprawiła że była ona bezużyteczna. Dziś wiem więcej, jestem dojrzalszy i bardziej świadomy, więc nie potrzebuję aż tyle akcji, czy ciągłemu dążeniu do przodu. Bardziej zależy mi na fabule, rozwoju świata. Rozdziały, które opierają się głównie na dialogach, rozwijaniu postaci i relacji między nimi nie przeszkadzają mi tak, jak kilkanaście lat temu. Zwłaszcza, gdy napisał to tak uzdolniony pisarz, jak Pan Tanaka.

3.webp

2.jpg

O bohaterach napiszę później, zacznę od dania głównego. Nie wiem jak Wy, ale ja jako młody nastolatek marzyłem o ujrzeniu bitwy między dwiema stacjami kosmicznymi. "Star Wars" i "StarCraft" miały gigantyczny wpływ (czy raczej głównie studio Blizzard) na moje zainteresowanie wojnami w kosmosie i na lądzie. To w połączeniu z blockbusterami, jak SW, bardzo wpłynęło na wyobraźnię młodego Tomasza, który przejawiał zainteresowanie militariami, sci-fi, a nawet czymś, czego wcześniej nie rozumiałem, a dziś nazywam dyplomacją. Tworzyłem własne scenariusze w edytorach map do gier lub podczas zabaw klockami LEGO, których nie widziałem w żadnym filmie, serialu, książkach lub anime... A nie, wróć - widziałem część z nich w "Gundam the Origin" i książkach oraz anime LotGH. Jednym z takich marzeń była walka między Gwiazdą Śmierci, a inną bazą o zbliżonych gabarytach. Nie wiem jak Wam, ale mi z trudem przychodzi wyobrażenie sobie takiej bazy, uściślając mówię tu o jej masie, wnętrzu, zabezpieczeniach, strukturze. Nie dziwi mnie to, skonstruowanie takiego obiektu pochłonęłoby budżety wszystkich państw świata + nawet nie opracowaliśmy większości technologii, które byłyby niezbędne do jej poprawnego funkcjonowania. Mowa tu o obiekcie ważącym około 40 trylionów ton, mającym powierzchnię małej lub średniej planety, zabezpieczonym kilkoma warstwami super-ceramiki, stali wykonanej z kosmicznych rud metali, kryształów i kilku innych substancji pochodzenia pozaziemskiego. Taka baza musi czerpać energię z gwiazdy lub super-zaawansowanego reaktora, by móc funkcjonować, bronić się lub atakować (Geiersburg atakuje z mocą 740 milionów Megawatów, a Iserlohn ma większą siłę ognia). Ludzie z kolei muszą mieć szkoły, szpitale, sklepy, parki i inne obiekty, by oni i ich rodziny nie umarły z nudów. A i jeszcze muszą mieć co jeść - w końcu w takiej bazie stacjonuje kilka milionów obywateli. Samej bitwy nie będę opisywał, więc ograniczę się do 3 zdań. To miód wylany na serca fanów "StarCrafta" i spełnienie naszych wyobrażeń. Dostaliśmy wymianę ognia mięzdy Gwiazdami Śmierci, abordaż piechoty i pilotów myśliwców, wykorzystano również inżynierów, jak w grach z serii "Command and Conquer". Do tego prawa ręka Yanga, Walter von Schokopf osobiście poprowadził Rosen Ritter (oddział podobny do polskiej jednostki GROM). Jezu, ten odcinek rozwali mi mózg, jak w końcu studio I.G skończy tworzyć S3!

7.jpg

8.jpg

Jak doszło do tego? Admirał von Schaft, który jest przede wszystkim naukowcem i dołączył do armii, by mieć większe możliwości, wymyślił sposób na podbicie twierdzy, którą przejął Sojusz. Infiltracja by się raczej nie udała, w końcu Sojusz zdobył ją właśnie w ten sposób, więc ośmieszyliby się, gdyby ją stracili. Bitwa w klasycznej formie nie wchodziła w grę, bo parę strzałów Thor Hammer, zamieniłoby całą flotę w kupę kosmicznego złomu. Pozostał zatem podstępny atak, przy użyciu innej stacji kosmicznej. Po pokonaniu arystokracji, Reinhard przejął ich główną fortecę w całkiem dobrym stanie. Wystarczyło ją naprawić, uzupełnić amunicję, zapasy oraz przygotować silniki i technologię do skoku w nadprzestrzeń. Zwłaszcza te ostatnie rzeczy były trudne do zrobienia. Synchronizacja musiała być absolutnie perfekcyjna, bo inaczej baza i żołnierze w niej stacjonujący albo rozpadliby się na atomy albo utkwili na wieczność bez możliwości powrotu. Poza tym, nikt tego nie dokonał przed Imperium. Przenieść flotę w ten sposób to jedno, planetę to drugie. Niektórzy żołnierze Sojuszu powiedzieli, że to tylko większa skala techniki znanej od wielu lat. Nie do końca - to jest coś między jednym, a drugim. Nadal jest to ta sama technologia, ale wyniesiona na nowy, nieznany dotąd poziom.

9.jpg

10.jpg

Z drugiej strony, mieli ułatwione zadanie, bo Yang Wen-Li został wezwany do Heinessen przez Joba Trunichta i jego ludzi. Cytując naszego narodowego wieszcza - "te głupie chuje", zrobiły to by zastraszyć obecnie najsłynniejszego bohatera Sojuszu. Jego pozycja urosła zbyt wysoko po bitwach, które wygrał i uratowaniu mieszkańców stolicy. Musieli go zatem sprowadzić do parteru, że jest pokazać, że jest nikim względem nich. Głupich polityków, którzy zarządzają rzeczami, o których nie mają pojęcia. Te cyniczne kurwy nie wezwały go do sądu, gdzie przysługiwały mu różne prawa, np. to do adwokata lub uczciwego procesu. Zamiast tego wezwali go do czegoś w rodzaju sądu wojennego. Bez kontaktu ze swoimi ludźmi, bez możliwości wyjścia poza teren jednostki wojskowej, bez jakichkolwiek zasad i minimum przyzwoitości, generalnie nie mógł narzekać na zbyt małą ilość stresu lub taką samą ilość nudy. Był często przesłuchiwany, a w wolnych chwilach siedział samotnie w areszcie. Bez książek lub innych rozrywek. To pokazało, że demokracja w niektórych sytuacjach niewiele się różni od dyktatury. Ba, potrafi być jeszcze gorsza, bo w dyktaturze wszystko jest proste i wiadomo, kto jest wrogiem. Tutaj zaś odpowiedzialność rozmywa się na kilka podmiotów, a tłumaczenie się z niewinności jest wybitne frustrujące i trudne.

11.jpg

12.webp

Jeśli chodzi o bohaterów, to ponownie zakochałem się w Hildegard von Mariendorf. Mówiłem już o tym w poprzednim tekście, ale Hilda przypomniała mi o tym uczuciu raz jeszcze. Nie jest dziewczyną, która wyznaje głupio rozumiany pacyfizm na zasadzie "kochajmy się, a wszystko będzie fajne!". Zdaje sobie z tego sprawę, że nie wszystkie problemy można rozwiązać dyplomacją lub pokojowymi rozwiązaniami. Stara się jedynie ograniczać zbędną walkę, jeśli ta jest zbyteczna. Jednocześnie wie, gdzie jest jej miejsce w hierarchii i nie odzywa się nie pytana o zdanie. Zamiast tego po prostu obserwuje sytuację, będąc czasem głosem rozsądku uwzględniającym racje obu stron. Podobały mi się również sceny z udziałem obywateli Phezzanu (czy to na ich planecie, czy Heinessen, gdy pomagali Sojuszowi odbudować ekonomię ich państwa), a konkretnie to, że autor książek wybitnie podkreśla ich podobieństwo do Żydów, Anglików lub kilku innych nacji, które kierują się przede wszystkim cynizmem i własnym interesem. Ten sam stosunek do pieniędzy, wyjątkowy egoizm, chęć wpływania na inne kraje, podobne metody działania - czasem okrutne, często metodyczne i bezwzględne, czasami mieszczące się w granicach prawa. Jasne, mówię o tym od pierwszego tomu, ale w tym poszli jeszcze dalej - bezpośrednio wpływali na politykę Sojuszu, byli wręcz jej kreatorami na pewnym etapie.

14.webp

16.webp

15.png

Polubiłem fragmenty, w których bliżej poznaliśmy Kempfa - dowódcę ataku na Iserlohn i Mittermeiera, jednego z najlepszych admirałów Reinharda. Ten 1 jest takim stereotypowym dowódcą, który jest na pograniczu 1 i 2 ligi - jest dostatecznie dobry, by wziąć go do pierwszego składu, ale jednocześnie jest zbyt słaby, by trafił do 5 najlepszych. Taki solidny "zawodnik", ale popełniający zbyt wiele błędów. Nawet jego relacja z żoną i dziećmi jest kliszą z filmów, książek etc. o tematyce wojennej. Mittermeier z kolei jest pół dzieckiem pół dorosłym, jak Julian Mintz. Nie zawsze zachowują się dojrzale, przez co przy jednostkowych scenach można odnieść mylne wrażenie, że nie nadają się do armii, ale to często wynika z faktu ich młodości, więc można im to wybaczyć. Tym bardziej, że znacznie częściej pokazują, że nie mają powodów do kompleksów względem kolegów z podobnym statusem. Obaj mają urocze, wręcz baśniowo romantyczne relacje z młodszymi od siebie dziewczynami, które są ciekawym kontrastem dla ich inteligencji i wyjątkowych (względem rówieśników) umiejętności. Julian jest materiałem na dobrego żołnierza w przeciwieństwie do swojego przybranego rodzica, zaś admirał Imperium wraz ze swoim przyjacielem, Oscarem von Reuenthalem, przejęli pozycję po Kircheisie. Przy tej okazji warto wspomnieć o Poplinie, Kapitanie dywizji myśliwców Iserlohnu. Ten co prawda nie pokazał zbyt wiele, ale wykazał się podczas bitwy i wygłosił fajną przemowę motywacyjną. Gdyby nie ugrzeczniony język, jakim się posługiwał Pan Tanaka przy pisaniu tej książki, to można byłoby ją streścić mniej więcej tak - "Dobra chłopaki, musicie oczyścić umysły! Nie zaśmiecajcie sobie głów tak nieistotnymi sprawami, jak ratowanie ojczyzny! To nie Wasz styl! Nie ważcie się kurwa myśleć o czym innym, jak śliczne buzie młodych, słodkich panienek, którym jeszcze nie powiedzieliście o swoich uczuciach! Jeśli pomyślicie o miłych chwilach jakie z nimi spędzicie, to sympatyczny diabeł da Wam swoje błogosławieństwo. Nawet jak jakiś stary, zazdrosny Bóg wkurzy się Waszą zuchwałością! Do you copy?". Na koniec zostawiłem swojego ulubieńca, dawnego przywódcę Rosen Ritter. Najlepszego żołnierza piechoty Sojuszu, dla którego walka w fortecy to przyjemna rozgrzewka. Mowa tu oczywiście o Walterze von Schenkopp. Dotychczas nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by bezpośrednio przekonać się o jego umiejętnościach. Zazwyczaj były to albo krótkie wspomnienia jego żołnierzy albo równie długie fragmenty, w których pokazywał swój zmysł taktyczny, czy umiejętności walki wręcz. W tej bitwie widzimy i jedno i drugie - jego plany na zablokowanie i spowolnienie abordażu, zdecydowany charakter i bezwzględność w kwestii kontrataku oraz jego wyższość nad pozostałymi wojownikami na placu boju. Jak powiedział Pan Tanaka - w poszczególnych aspektach (takich jak szybkość, zwinność, siła etc.) są lepsi od niego żołnierze, ale jeśli chodzi o balans tych aspektów i ogólny poziom, to jest niezrównany na placu bitwy. Zabijał żołnierzy przeciwnika swoim tomahawkiem tak, jak rolnicy zabijają stado świń na mięso. Z tą różnicą, że Walter musiał czasem o włos unikać ataków przeciwnika i odpłacać im, wbijając ciężką broń w ich głowy.

4.jpg

5.jpg

6.jpg

Miałem od tego zacząć ten tekst, ale zmieniłem zdanie tuż przed jego rozpoczęciem. Trzeci tom jest trochę spokojniejszy, akcja nie posuwa się za bardzo do przodu. Wydarzeń jest stosunkowo niewiele, wszystko rozwija się że tak powiem w wewnętrznym kierunku, tzn. do środka. Bardziej zagłębiamy się w Sojusz i Imperium, lepiej poznajemy bohaterów, którzy póki co nie mieli za dużo czasu (Mittermeier, Mecklinger, Hilda, Kempf, Julian, Poplin, Schonkopf, Konev, Rupert oraz paru innych) albo dostali okazję do pokazania się od innej strony. Jak wspomniałem na początku, gdy byłem świeżo upieczonym "dorosłym", to uważałem to za słabe rozwiązanie. Każda ze stron zajęła się swoimi wewnętrznymi problemami, więc mogli powrócić do wojny. Dzięki temu, że autor ograniczył bitwy do początkowych przygranicznych potyczek (przez co dostaliśmy więcej danych nt. specyfikacji i software'u myśliwców - Julian uczył się tego niejako wraz z nami) oraz jedynej, długiej bitwy w rozdziale "Fortress vs Fortress", dostaliśmy trochę spokoju. Jak to powiedział jeden z moich dawnych kumpli, który był dla mnie autorytetem w młodym wieku, wojny to przede wszystkim przygotowania, planowanie strategii, dyplomacja, szkolenie rekrutów i wiele innych rzeczy - potyczki między stronami konfliktu, to jedynie ich część. Istotna, ale nie najważniejsza. No i to tyle, jak skończę 4 tom, to napiszę kolejne podsumowanie. No chyba, że jakiś fragment ponownie mnie zainspiruje do napisania jakiegoś pobocznego felietonu lub innego, luźnego tekstu.

Sort:  

Jakis kontakt z Toba? Discord? Telegram?