Co my tu mamy? Londyn nagle nawiedzają dziwne wydarzenia. Teoretycznie kanalizacja miejska ma prawo się zapchać, a kobiety zachodzić w ciąże. Jednak kiedy czyściciele kanałów doznają śmiertelnych obrażeń, atakowani przez jakieś dziwne stwory, a potwornie zdeformowane płody potrafią się przemieszczać między organizmami matek, atakować ludzi i zabijać zwierzęta, sytuacja robi się bardzo nieciekawa. Zwłaszcza, kiedy okazuje się, że oba wątki są ze sobą ściśle powiązane.
Detektywi Patel i Pardoe, mający w londyńskiej policji opinię specjalistów od spraw nadprzyrodzonych po rozwiązaniu zagadki zarażonych wirusem ubrań, muszą poprowadzić to śledztwo. W pakiecie otrzymują jeszcze XIX-wieczną czarownicę i dybiącego na nich zombie-podpalacza. Czy uda im się poukładać elementy układanki i ocalić miasto przed falą przemocy?
Niestety, Mastertonowi horrory przestały dobrze wychodzić już jakiś czas temu. Jego nowsze książki o tej tematyce do pięt nie dorastają klasykom typu "Manitou", "Dziedzictwo" czy "Zwierciadło piekieł". Ta książka niestety nie jest wyjątkiem. Oczywiście, jest lepsza niż "Szatańskie włosy", "Studnie piekieł" czy "Sfinks", ale prawdę mówiąc - żadna to sztuka ani powód do dumy. Elementy nadprzyrodzone są zbyt groteskowe, by mogły budzić prawdziwą grozę, a sama fabuła i śledztwo nie obfitują w jakieś nieprzewidziane zwroty i intrygujące zagadki. A szkoda.
Z przykrością, ale nie mam ani jednego powodu, aby polecić tę książkę, nawet największym miłośnikom twórczości pisarza, który ostatnio znacznie lepiej odnajduje się w thrillerach, zwłaszcza irlandzkopolicyjnych. Choć mam nadzieję, że jeszcze wróci do dobrego poziomu również w dziedzinie horroru, tym razem jestem rozczarowany. Nie sądzę, żebym chciał do tej książki wrócić, przynajmniej w ciągu kilku najbliższych lat.