Preludium
Ostatnimi czasy próbuję napisać coś lekkiego, ale paradoksalnie, ciężko mi to przychodzi. Niemniej, postaram się wam opowiedzieć o barwnej części mojego życia, ze względu na którą niejeden laik mógłby mnie oskarżyć o notoryczne łamanie praw fizyki.
To były wczesne lata 90., czyli dla mnie okres beztroskiego dzieciństwa. Pamiętam, że czas upływał mi głównie na czytaniu, a w przerwach między kolejnymi rozdziałami i szkołą, wraz z kolegami oddawałem się zakrojonej na szeroką skalę działalności szabrowniczej. O tak, musicie wiedzieć, że drobiazgowe planowanie w połączeniu z perfekcyjną realizacją mogło przynieść nawet z pół kilograma czereśni na głowę.
Gra była jednak ryzykowna, ponieważ za tego typu występki można było marnie skończyć. Zdarzały się więc brawurowe ucieczki przed starszymi dziećmi, które targane łowieckim instynktem, specjalizowały się w dostarczaniu młodocianych szkodników wprost przed oblicze poirytowanych działkowiczów.
Po dziś dzień jestem przekonany, że tamte czasy przeżyłem tylko dzięki umiejętności trzeźwego myślenia i zdolności do błyskawicznego wspinania się na dachy okolicznych garaży.
W związku z tym, że w opisywanym okresie czytanie było moją największą pasją, rzadko można było mnie zobaczyć przed hipnotyzującym ekranem środka masowego przekazu (być może dzięki temu wyszedłem na ludzi).
Od powyższej reguły zdarzały się jednak wyjątki, szczególnie kiedy wpraszałem się w odwiedziny do kuzynostwa. Jeden z takich wypadów okazał się brzemienny w skutkach, bo w niedługim czasie nabawiłem się nowej obsesji, która owładnęła mną na kilka kolejnych lat życia.
Miałem bodaj dwanaście lat, kiedy wspólnie z kuzynem urządziliśmy sobie maraton filmów na VHS. Tak, to były piękne czasy wypożyczalni wideo i filmów akcji z prawdziwymi facetami ociekającymi sztuczną krwią. Kuzyn jest starszy, więc miał nieograniczony dostęp do perełek ówczesnej kinematografii. W związku z tym, że w tamtym świecie prym wiodły historie mistrzów sztuk walk, na pierwszy ogień poszedł tytuł dość egzotyczny 'Only the strong', a w polskim tłumaczeniu “Tylko dla najlepszych”.
I tak poznałem capoeira.
Capoeira
Popularnie przyjęło się mówić, że capoeira to brazylijska sztuka walki-tańca, choć wielką niesprawiedliwością byłoby ograniczyć ją tylko do ram tych dwu aktywności. Zależnie od okresu, a datuje się, że powstała gdzieś na przełomie XVIII i XIX wieku, capoeira przybierała różną postać i była nośnikiem, zróżnicowanych na przestrzeni lat wartości ideologicznych, a nawet religijnych. Zrodzona w środowisku brazylijskich niewolników, z jednej strony stała się formą fizycznej walki z uciskiem, z drugiej manifestacją odrębności kulturowej uprawiających ją ludzi.
W swojej praktycznej formie, capoeira stanowiła zakamuflowaną pod postacią tańca, sztukę walki z rodowodem osadzonym w rdzennych tańcach afrykańskich plemion, stąd jej nieodłącznym elementem stała się muzyka wykonywana przy użyciu charakterystycznych instrumentów. Na przestrzeni lat capoeira była wielokrotnie modyfikowana co zaowocowało bogactwem różnorodnych szkół i filozofii jej kultywowania. W czasach obecnych, jawi się bardziej jako forma ekspresji niż skuteczna sztuka walki.
Moja przygoda
Z perspektywy własnej, stwierdzam po latach, że w capoeira najbardziej fascynowała mnie swoboda ruchu i starcie z własnymi ograniczeniami. Poza tym, byłem oczarowany aspektem muzycznym, który doskonale potęgował euforyczny nastrój i świetnie sprawdzał się w roli terapeutycznej, pozwalając zapomnieć o rozterkach dnia codziennego.
Dziś byłbym nawet skłonny stwierdzić, że moja przygoda z tą sztuką walki-tańca była swoistym rodzajem ucieczki do lepszego świata, gdzie panowały jasne reguły, a postęp przychodził wraz z ciężką pracą i autentycznym zaangażowaniem.
W moim rodzinnym mieście, capoeira pojawiła się jakoś w rok po tym jak zetknąłem się z nią po raz pierwszy przy okazji oglądania “Tylko dla najlepszych”, był to czas silnej ekspansji na Polskę, w związku z czym już istniejące ośrodki rozszerzały swoją działalność na inne miasta, często odbywały się pokazy i zakładano nowe szkoły. Na jednym z takich event’ów pojawiłem się ja.
Nie sposób oddać wszystkiego, co przeżyłem w ciągu kolejnych 6 lat, ale powiem wam, że początki nie zapowiadały się najlepiej.
Jak dziś pamiętam pierwsze dwa miesiące, kiedy panicznie bałem się stanąć przy ścianie na rękach, co w końcu mi się udało, po to tylko, żeby następnie wielokrotnie upaść na plecy przy próbach zejścia do mostka - przy takich okazjach człowiek przez chwile funkcjonował na bezdechu, bo układ oddechowy momentalnie odmawiał posłuszeństwa. Przypominam że liczyłem sobie około trzynastu wiosen, a wcześniej niespecjalnie ciągnęło mnie do sportu.
W ciągu kilku pierwszych miesięcy wyraźnie schudłem i do dziś uważam, że jeśli ktoś potrzebuje szybko zrzucić kilka kilogramów, to trenowanie capoeira świetnie się do tego celu nadaje.
Kolejne miesiące były nieustanną walka z samym sobą, bo chociaż poświęcałem treningom dużo czasu, to moje umiejętności rosły niewspółmiernie do pozostałych trenujących.
Taki stan rzeczy trwał ok dwóch lat i chociaż postęp przychodził wolno, to nie poddawałem się i sukcesywnie przekraczałem kolejne ograniczenia swojego ciała.
Pewnego lata nastąpił przełom. Pojechałem wtedy w odwiedziny do babci na wieś i jako, że nie znałem nikogo w okolicy, to udałem się na pobliski stadion żeby potrenować. Przy okazji, zdradzę wam tajemnicę, że fantastycznie ćwiczy się w lecie, kiedy w promieniach słońca nagie stopy dotykają świeżej, zielonej trawy - to bardzo przyjemne uczucie. Będąc już po rozgrzewce doszedłem do wniosku, że zrobię kolejne podejście do salta, które do tamtej pory, pomimo wielu prób było poza moim zasięgiem - nie wychodziło i czegokolwiek bym nie robił ten stan rzeczy się utrzymywał. Ale w ten piękny, letni dzień, stało się coś niezwykłego, przy pierwszym podejściu zrobiłem piękne, wysokie salto w tył.
Z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że właśnie to był prawdziwy przełom w mojej przygodzie z capoeira, ponieważ wtedy nauczyłem się latać.
Późniejszy okres, to pasmo sukcesów, należałem do grona najlepszych w swoim mieście i chociaż byłem najgorszy z czołowej trójki, to razem robiliśmy rzeczy, o których inni mogli tylko pomarzyć. Pamiętam jak motywowaliśmy się nawzajem, jeśli tylko jeden nauczył się nowej techniki, reszta starała się ją jak najszybciej podłapać. To był wspaniały okres przyjaźni i zdrowej rywalizacji.
Jednym z większych plusów trenowania były częste pokazy, bo przecież capoeira to sztuka widowiskowa, która w połączeniu z oprawą muzyczną, potrafi u obserwatora wywołać bardzo pozytywne odczucia.
Pokazy najczęściej odbywały się w klubach, w samym centrum nocnego życia mojego rodzinnego miasta. Co to były za czasy! Dość powiedzieć, że mając 16 lat, ze względu na częste występy bawiłem się w klubach dla osób po 21 roku życia. W szatni też niejedno się widziało, wyobraźcie sobie gorące tancerki, które przed swoim występem przebierają się na oczach 16-sto latka. Akurat te wspomnienia mam krystalicznie czyste.
Z drugiej strony, bywało też groźnie. Przekraczanie granic własnych możliwości niesie za sobą to ryzyko, że jeśli w trakcie procesu coś pójdzie źle, to finał może być tragiczny w skutkach. Ogólnie, w naszej małej społeczności przyjęło się, że materace gimnastyczne nie są do niczego potrzebne i nowych rzeczy uczyliśmy się na trawie, żeby później bezproblemowo wykonywać je na chodniku, ulicy, czy nawet w deszczu lub śniegu.
W związku z powyższym, jak pewnie się już domyślacie, capoeira to w dużej mierze sztuka upadania w taki sposób, żeby niczego sobie nie złamać i po dziś dzień nie mogę nadziwić się temu jak bardzo jest pod tym względem skuteczna. Dość powiedzieć, że pewnego razu robiąc salto w tył z obrotem 360 stopni spadłem na głowę, bo będąc już w powietrzu źle się ułożyłem i zabrakło pędu. Oczywiście, cudem nie złamałem karku, a sam upadek był tak dziwny, że powykręcało mnie na wszystkie strony świata. Możecie sobie wyobrazić jak szybko wstałem tylko po to, żeby sprawdzić czy jeszcze mogę chodzić. Innym razem z kolei, mój dobry kolega postanowił polatać w deszczu, a nie uwzględnił faktu, że trawa i deszcz mają tę przypadłość, że łączą się w niezwykle śliską nawierzchnie, szczególnie kiedy ćwiczy się w butach. Przy próbie zrobienia salta, jego stopy zamiast trafić na silne oparcie do wybicia, zwyczajnie prześlizgnęły się po trawie, a on sam runął na ziemię w pozycji, jak gdyby najspokojniej w świecie leżał na łóżku. To było zabawne i na szczęście nic mu się wtedy nie stało.
Mimo wszystko, kontuzje niestety się zdarzały. Akurat w moim przypadku ujawniła się nałogowa wręcz tendencja do skręcania kostek, doszło do tego, że po kilku kolejnych urazach na przestrzeni dwóch, czy trzech miesięcy, potrafiłem skręcić nogę idąc prostym chodnikiem. To jednak nie potrafiło mnie powstrzymać przed trenowaniem, a żeby potwierdzić te słowa, przytoczę wam pewną historię, która z jednej strony pokazuje brak odpowiedzialności, ale z drugiej oddaje siłę mojej pasji.
Pewnego razu przytrafiło mi się szczególnie paskudne skręcenie z jednoczesnym zerwaniem torebki stawowej, skutkiem czego, prawa noga została na dwa tygodnie uzbrojona w szynę. Dla fanatyka mojego pokroju dwa tygodnie to była mniej więcej wieczność, dlatego już po siedmiu dniach pozbyłem się szyny i pokuśtykałem na pobliski plac, gdzie z reguły trenowałem wspólnie ze znajomymi. Oczywiście, już po chwili obserwowania tego co robili, nabrałem ochoty żeby się przyłączyć, więc wpadłem na szatański plan, który następnie w 100% zrealizowałem. Otóż, wiedziałem, że pod żadnym pozorem nie wolno mi obciążać chorej nogi, więc postanowiłem zrobić salto wymachowe z zamianą nóg w powietrzu. Idea jest taka, że należy najpierw zrobić gwiazdę lądując tylko na jednej nodze, podczas gdy druga ani przez chwilę nie dotyka ziemi i tym samym służy do nadania pędu akrobacji, będąc już w powietrzu nogi się zamienia i ląduje się, w moim przypadku na zdrowej nodze. Jak pomyślałem, tak zrobiłem i w efekcie moja kontuzjowana noga ani przez chwilę nie spoczęła na ziemi. Oczywiście, to było bardzo nierozsądne zachowanie, ale przyznam, że po fakcie czułem się jak mistrz świata.
Z capoeira rozstałem się z wielkim bólem, z różnych powodów. Dzisiaj wiem, że mimo wszystko to była dobra decyzja, a przyjemnych wspomnień nikt mnie już nie odbierze. Wkrótce po zakończeniu treningów, rozpocząłem studia, a niedługo potem zacząłem grać w szachy, ale to już materiał na dwie osobne historie.
Tutaj jeden z moich ulubionych filmików, żebyście mieli punkt odniesienia
Zgłaszam do tematygodnia w kategorii 'Nieważkość'
Obejrzałam filmik i jestem absolutnie zachwycona. To wygląda jak sztuka... :) Capoeira jest przepiękna :)
Na przełaj przez ogródki
brzemienne skoków skutki
Nad chodnikiem pół metra
bez koszuli bez swetra
srogim bogom podobny
kark ratował dorodny
płoche tancerek biusty
wiodły go do rozpusty
dziś szachisty spokojem spowity
pisze i opowiada czas ów znakomity
:)
Zazdroszczę Ci tej łatwości w pisaniu wierszem :)
Podobnie jak Ty dużo czytałem za młodu :)
Myślę, że potrafisz...
Musisz tylko wyjść na trawę...
Good point. Done.