Żyjemy w czasach, w których można mieć wszystko. Dlatego: chcemy mieć wszystko. Jeszcze nigdy nie było tak dostatnio i spokojnie na świecie. Jeszcze nigdy nie żyliśmy na takim poziomie jak teraz. W związku z brakiem większych zagrożeń, brakiem konieczności walki o przeżycie daliśmy się złapać w pułapkę dostatku, pułapkę rzeczy.
Otaczamy się rzeczami, oglądamy reklamy rzeczy, chcemy rzeczy, zbieramy rzeczy, kupujemy rzeczy. Rzeczy wypełniły nie tylko nasze szafy, pokoje, mieszkania, balkony, piwnice, komórki,... wypełniły przede wszystkim nasze myśli. Przywiązały nas do siebie, przez nasze przywiązanie się do nich.
Tylko... czy jesteśmy szczęśliwsi? Czy jesteśmy w ogóle szczęśliwi? Mając wszystko czego możemy potrzebować - chcemy więcej. Mając wszystko czego możemy chcieć, dowiadujemy się o 'tej jeszcze jednej rzeczy', która na pewno sprawi, że będziemy szczęśliwi. Pracujemy więc ciężej, żeby móc sobie pozwolić na zachcianki, aż w pewnym momencie budzimy się w pokoju pełnym rzeczy, o których zapomnieliśmy, które nie wniosły nic do naszego życia, wcale nie szczęśliwsi, wcale nie bardziej spełnieni - a często zwyczajnie bardziej sfrustrowani, zmęczeni, niefizycznie przyszpileni do tego miejsca, w którym się znajdujemy.
Ostatnio coraz więcej z nas zauważa problem. To chyba właśnie dlatego filozofia (czy tez lajfstajl) minimalizmu zyskuje w ostatniej dekadzie swoich zwolenników.
Jak to jest, że pozbywając się rzeczy, wzrasta poczucie szczęścia? Jak to jest, że zyskuje się (spokój, klarowność, czas, ogólne zadowolenie), tracąc (rzeczy, bałagan, pragnienia, raniąco wysokie oczekiwania wobec samego siebie)?
Przecież nie tak miało to działać. Czy to przypadkiem nie miało być odwrotnie? Czy to oznacza, że cały świat goniąc szczęście, nie zorientował się, że kierunek biegu jest dobry - ale zwrot przeciwny?
O dwóch aspektach minimalizmu: fizycznym i psychicznym, wkrótce tutaj. Wszystko przez pryzmat mego spojrzenia na tę przygodę, w której biorę udział od ok. trzech lat.