Ten post otwiera serię postów dotyczących naszych zmagań z remontem mieszkania. Opisywane przeze mnie lokum przed nami zamieszkiwała urokliwa staruszka, która wprowadziła się tam w latach siedemdziesiątych. Moje potyczki z zakresu remontu zaczęły się w połowie września i trwają do dziś. Warto zaznaczyć, że jest to mieszkanie, w którym na co dzień mieszkamy i jesteśmy cały czas w centrum tego chaosu. Życzę miłej lektury.
Wprowadzając się do nowego mieszkania przywieźliśmy wszystkie nasze rzeczy do Poznania (Rzeczy większe gabarytowo poupychaliśmy po znajomych na czas wakacji). Moja mama jak oszalała pakowała mi swoje stare kuchenne szpargały, twierdząc że wszystko to 'przyda się'. Argumenty, że nową szklankę w Ikei kupię za niecałe złoty pięćdziesiąt i że będę miała przynajmniej cztery takie same, nie powstrzymywały jej, żeby zapakować po brzegi karton po bananach z biedronki w kubki i szklanki każdy z innej parafii. Nie mam pojęcia, jakim cudem cały pokój klamotów zmieścił się w starym Fordzie Focusie. Szczerze mówiąc, podziwiam ten samochód, że w połowie trasy nie rozkraczył się z przeciążenia i dzielnie przejechał 280 km. Szczęśliwi, że dojechaliśmy na miejsce o rozsądnej porze, przystąpiliśmy do odbioru mieszkania. Po papierowych formalnościach i oficjalnym przekazaniu kluczy zostaliśmy w mieszkaniu sami. W pierwszym momencie było niedowierzanie. Po wyniesieniu starych (a może retro) meblościanek na wysoki połysk naszym oczom ukazywały się coraz to inne kolory i wzory tapet. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby malując ścianę na modny kolor limonkowy odsunąć mebel i wałkiem machnąć całą tapetę. Postanowiliśmy, że nakładanie czwartej warstwy farby na trzecią warstwę tapety nie ma większego sensu a dzięki zdarciu całej skorupy możemy zyskać dodatkowe pare centymetrów przestrzeni. A nóż pod tapetami ukryło się coś cennego?
Generalny wygląd mieszkania nie robił na mnie dużego wrażenia. Wiedzieliśmy czego powinniśmy się spodziewać, jeśli chodzi o stan ścian, podłóg, czy wyposażenie łazienki i kuchni. Najbardziej dał mi się we znaki otaczający nas bród. Tak. Bród. Poprosiliśmy poprzednich właścicieli mieszkania o wyniesienie większości mebli i wszystkich dywanów. Niestety, nikt po takiej akcji nawet nie raczył pomachać miotłą po parkiecie. Tak więc pod butami trzeszczał nam piach, po podłodze ganiały się pokaźnej wielkości koty, okna były wysmarowane jakąś mazią, żaluzje pokrywała warstwa tłuszczu pomieszanego z kurzem a łazienkę i kuchnię pozostawiam bez komentarza na chwilę obecną. Po krótkim momencie załamania stwierdziłam: Posprzątam to, choćby mi to miało zająć tydzień! Jednak po wniesieniu zawartości Forda Focusa na czwarte piętro moje morale znacznie spadły i poprzestałam na sprzątnięciu i dezynfekcji łazienki, żeby się nie brzydzić mycia zębów nad paskudnym zlewem. Kolejnego dnia, cała zasmarkana (alergia na kurz) i pełna entuzjazmu przystąpiłam do kolejnych pomieszczeń. Jednak już wieczorem po raz pierwszy sprawdzałam na OLXie ile kosztuje wynajęcie do sprzątania pani ze wschodu. Ostatecznie za punkt honoru obrałam sobie doprowadzenie tego mieszkania do stanu używalności (albo chociaż stanu gdzie bym się nie brzydziła czegokolwiek dotknąć). Cel osiągnęłam po paru dniach ekstremalnej jazdy na szmacie. Umileniem pracy na pewno nie były wszędzie obecne kartony, które trzeba było przenosić z miejsca na miejsce, przekładać jeden na drugi, wyjmować całą zawartość, a następnie wkładać ją z powrotem do środka. Pomimo że remont właściwy jeszcze się nie zaczął, ja już znałam moją pierwszą definicję remontu:
Remont to nic innego jak przekładanie rzeczy z kąta w kąt.
Wracając do pierwszych wrażeń po wprowadzeniu się do nowego-starego mieszkania, moją uwagę przykuła liczba emerytów przewijających się przez klatkę. Cały blok okazał się jednym wielkim oddziałem geriatrycznym. Pierwszą sąsiadką, którą poznaliśmy, okazała się Pani Starsza spod numeru 34, której mieszkanie znajduje się dokładnie pod naszym. Po naszej drugiej nocy spędzonej w nowym miejscu zapukała do nas z samego rana. Nie przywitała nas jednak świeżo upieczoną szarlotką, lecz suchym stwierdzeniem:
Ruszyłam jak szalona tamować powódź w łazience. Rzeczywiście. Spłuczka w toalecie była popsuta i przez dwa dni pompowała wodę prosto pod dwie warstwy linoleum (tak, w łazience było linoleum zamiast kafli) do mieszkania pod nami. Przeprosiłam Panią Starszą najmocniej jak potrafiłam, zapewniłam ją, że nie zrobiliśmy tego specjalnie i wytłumaczyłam jej, że mamy polisę, która pokryje wszystkie szkody. Nic bardziej mylnego. Polisa okazała się bezużyteczna, ponieważ straciła swoją ważność w momencie zmiany właściciela mieszkania. Rozumowanie, że ubezpieczone jest mieszkanie, a nie właściciel, okazało się błędne. Niemniej jednak naprawiliśmy spłuczkę i przezornie w miejscu kapania postawiliśmy miskę. Gdy sprawa została rozwiązana i Pani Starsza dostała pieniądze na puszkę farby i pędzel znowu zaskoczyło nas pukanie do drzwi. Nikt by się nie spodziewał słów Pani Starszej:
Nauczeni doświadczeniem zatamowaliśmy wodę i podaliśmy jej numer nowej polisy. Ta zadowolona, że jeszcze pierwszego zalania nie zdążyła pomalować i dostanie odszkodowanie raz jeszcze to ogólnie rzecz biorąc wyjdzie na plus i kupi wnukom coś fajnego. Po dwóch zalaniach sąsiadki i kosmicznym rachunkiem za wodę stwierdziliśmy, że remont łazienki będzie naszym priorytetem. Zmagania z łazienką samą w sobie uważam za temat na osobny post.
Follow, bo nie mogę się doczekać dalszej części Waszego remontu :)
Następna część już wkrótce ;)
A w niej dziura w ścianie do sypialni sąsiadów :D
Wow, no to czekam cierpliwie :)
Kilka dni ostrej jazdy na szmacie to mój ulubiony watek.
Czekam na kolejne posty. Ilość twoich remontowych przygód pozwoliłaby Ci napisać całkiem niezła książkę. Albo serię standupow. Przysiegam
Szczerze mówiąc wolę opowiadać o tym niż pisać. Mam nadzieję, że uda mi się dobrze to odzwierciedlić.
Złota zasada: remont zawsze trwa dwa razy dłużej i kosztuje dwa razy więcej niż początkowo zamierzono. ;)
Powodzenia! Efekt pewnie będzie tego warty, więc warto trochę się przemęczyć.
Nasz remont jest bardzo rozłożony w czasie. Aż strach pomyśleć, jeśli będzie trwał dwa razy dłużej.
"ekstremalnej jazdy na szmacie" :D
Czekam na efekt końcowy! :)
Obawiam się, że na ostateczny efekt będzie trzeba jeszcze trochę poczekać...
Takie meble w UK nazywają się vintage 😉 Prawdę mówiąc to, takie starocie które, przetrwały pol wieku, mają szansę służyć drugie tyle, jak się o nie zadba, czego raczej ciezko się spodziewać po produktach wykonanych z masy drewnopochodnej, jakie sprzedają obecnie.
My w mieszkaniu zastaliśmy meble na wysoki połysk (lekko zmatowione z biegiem czasu) prosto z Czechosłowacji. Jedna z szaf znalazła swoje miejsce na balkonie. Zobaczymy czy przetrwa zimę.
Skoro pamiętają one czasy Czechosłowacji, to świadczy i ich jakości, ja kupiłem meble z katalogu Agros na kredyt, około 10 lat temu, nie wytrzymały 4 lat użytkowania, szuflady z jakiegoś kartonu, prowadnice z taniego plastiku, uchwyty z tworzywa udającego metal, kartonowe ścianki tylne, krzesła w których pękają spoiny. Buble zaprojektowane tak, by jak najprędzej się rozsypać.
właśnie jestem po remoncie u siebie, więc tym bardziej przesyłam duuuuużo energii - przyda się.
Dzięki wielkie :) z energią jak z kubkami - przyda się :D