„Nikt nie zaglądał tu chyba od lat” – pomyślałem, ścierając placem z klamki grubą warstwę brudu. Wcisnąłem klucz we wkładkę zamka i po krótkiej walce z zastanym mechanizmem udało mi się otworzyć drzwi.
Przekroczyłem próg i tak oto stanąłem po raz pierwszy we własnym domu.
W środku było ciemno i duszno. Mimo rozbitej szyby w jednym z okien, powietrze miało ten charakterystyczny zapach miejsc, w które nikt dawno nie zaglądał, a kurz i brud oblepiający cały dom sprawiały, że do środka wpadało niewiele światła. W połączeniu z pochmurną aurą sprawiało to, że w przedsionku, w którym właśnie byłem panował półmrok.
Bez większych nadziei sięgnąłem do ulokowanego tuż przy drzwiach włącznika światła. Nic. Stałem tak przez chwilę, w ciszy nasłuchując dobiegającego z zewnątrz ćwierkania ptaków i szumu drzew smaganych październikowym wiatrem. Właściwie mogłem się tego spodziewać. Trzeba było zabrać jakieś oświetlenie, odkurzacz, szmaty, czy co tam jeszcze było potrzebne. Przez chwilę rozważałem wyprawę po jakieś środki czystości, ale ostatni sklep widziałem chyba w Lipkach, jakieś pół godziny temu. Prawdę mówiąc byłem na totalnym zadupiu; w promieniu piętnastu kilometrów nie było żadnych zabudowań, telefon ledwo łapał zasięg.
Dom w środku lasu. Nic dziwnego, że nikt go nie chciał. Babcia nawet o nim nie wspomniała. Czy to dlatego, że umarł tutaj brat dziadka? Nie wiem. Tak, czy inaczej dopiero rok po odczytaniu testamentu okazało się, że również ta rudera należy teraz do rodziny Orłów. Ani Aśka, ani tym bardziej Bartek nie byli zainteresowani starą chatką gdzieś w leśnych zakamarkach Podkarpacia.
A ja... cóż, coś mnie tu ciągnęło. Może moja dusza samotnika, może chęć wyrwania się z miasta. Agata oczywiście odradzała mi ten pomysł: „Dom na takim odludziu, po co nam to?” – mówiła. „Do emerytury jeszcze daleko, na wakacje mamy gdzie jeździć, czy warto w ogóle użerać się z papierologią?”. Ale nie dałem się przekonać. Wziąłem dokumenty na siebie i oto jestem. Mój dom. Czas trochę pozwiedzać.
Nie wiedziałem dokładnie jak długo budynek był opuszczony, ale trzymał się chyba nie najgorzej. Tynk na murowanych ścianach parteru był co prawda popękany, ale cegły pod spodem wydawały się być w dobrym stanie. Trochę bardziej niepokoiła mnie drewniana konstrukcja piętra, ale nie miałem w zwyczaju martwić się na zapas. Rozejrzałem się po pokojach. Już od wejścia towarzyszyło mi dziwne uczucie, które teraz zaczęło się nasilać, ale dopiero gdy wszedłem do kuchni zdałem sobie sprawę o co chodziło. Kubki na stole. Kilka nieco zarośniętych już talerzy w zlewie. Tutaj jest wciąż pełno rzeczy! Dom wyglądał nie jak po wyprowadzce, ale raczej jakby ktoś z niego kilkanaście lat temu po prostu wyszedł i nie wrócił.
Wiatr zawył głośniej, szarpiąc gałęzie otaczających dom dębów. Gdzieś w oddali rozległo się rytmiczne prestissimo atakującego jakiś pień dzięcioła. Zacząłem się zastanawiać kiedy i w jakich okolicznościach wyprowadził się stąd wujek Andrzej. Musiało minąć co najmniej dwadzieścia lat. Może dwadzieścia pięć. Czy to było jeszcze przed jego chorobą? Nie wiedziałem. Zresztą i tak nie dawało mi to odpowiedzi na pytanie dlaczego zostało tutaj aż tyle gratów. Otworzyłem ostrożnie jedną z szafek. Wewnątrz, prócz martwego pająka, znalazłem komplet poukładanych w stosy miseczek różnych rozmiarów. Powietrze w szafkach było jeszcze bardziej zatęchłe niż te, którym oddychałem. Skoro nie mogłem zrobić nawet prowizorycznych porządków, stwierdziłem, że chociaż tutaj przewietrzę. Od wdychania tego kurzu zatykał mi się już nos.
Przez chwilę szarpałem się z klamką, ale w końcu udało mi się ją przekręcić. Spęczniałe drewno okiennicy skrzypnęło jeszcze w cichym proteście i wreszcie mogłem nieco swobodniej odetchnąć. Wychyliłem się na chwilę przez parapet wpatrując się w gęsty las. Powietrze niosło dziwny, lekko słodkawy zapach drzew czy krzewów, których nie potrafiłem rozpoznać. Już miałem wracać do oględzin domu, kiedy odwracając się od okna kątem oka ujrzałem w głębi lasu jakiś kształt. Wysoka, humanoidalna sylwetka, miała chyba ze trzy metry wzrostu. Stanąłem jak wryty, ale gdy tylko mrugnąłem kształt zniknął. Wyjrzałem na zewnątrz jeszcze raz. Nic. Musiało mi się przywidzieć. Zresztą co by to niby miało być, niedźwiedź? Zaśmiałem się krótko, ale zaraz zamilkłem. Mój śmiech w tym pustym domu i pośród dźwięków lasu brzmiał jakoś dziwnie.
Powinienem już zbierać się do domu, ale w sypialni znalazłem pudło. Wewnątrz były książki, dokumenty i różne zapiski jeszcze z czasów, kiedy mieszkali tu babcia z dziadkiem. Z tego, co zauważyłem były to jedyne rzeczy spakowane prawdopodobnie do wyprowadzki. Wśród różnych rachunków, aktów i listów znalazłem też pamiętnik dziadka Witolda. Pierwszy wpis był datowany na 1957 rok. Dziadek pisał w nim o strajku tramwajarzy, który wśród domowników wywołał dyskusję na temat zarobków i ówczesnej władzy. Osobliwym odczuciem było czytanie poglądów na świat z perspektywy młodego, czternastoletniego człowieka, którego całe życie widziało się jako doświadczonego, zmęczonego starca.
Przeglądałem pamiętnik, a czas płynął. Dziadek pisał o szkole, harcerstwie, dziewczynach i zdałem sobie sprawę, że z jednej strony jego młodość wcale nie różniła się tak bardzo od mojej czy Adriana, mimo dekad, które nas dzieliły. Z drugiej jednak, niemal na każdej stronie dało się dostrzec krótkie wzmianki o biedzie i opresji aparatu państwowego - dwóch plag tamtych czasów. Zwłaszcza ciężkie były zimy, kiedy dziadek i jego brat chodzili niemal cały czas głodni i schorowani.
Zapiski były treściwe, ale też czytało się je bardzo dobrze. Tu i ówdzie dziadek wplatał własne przemyślenia i zdarzało mu się trochę pofilozofować. Co mnie uderzyło, to prawie całkowity brak skreśleń i poprawek. Dziadek Witold musiał naprawdę skrupulatnie układać swoje myśli, albo po prostu miał talent do pisania.
Gdy dotarłem do 1959 roku, ton pamiętnika zmienił się nieco. Zauważyłem, że wpisy są coraz bardziej osobiste i mniej jest w nich faktów, a więcej uczuć. Wyglądało na to, że dziadek utrzymywał swój pamiętnik w sekrecie, bo pisał w nim również o najbliższych członkach rodziny. No i raczej nie chwaliłby się, jak to z Olgierdem znaleźli w lesie nieopodal ludzkie kości. Cóż, takie były wtedy czasy.
Z lektury wyrwał mnie głuchy łomot gdzieś na piętrze. Któraś z gałęzi musiała złamać się i upaść na dach. „To chyba pierwszy tak wietrzny dzień od dłuższego czasu” – zastanowiłem się. W kącie, gdzie siedziałem, zaczynało się robić już dość ciemno, czułem że moje oczy męczą się czytaniem w takich warunkach. „Powinienem już wracać, przecież mogę zabrać pamiętnik ze sobą i dokończyć lekturę w domu” -pomyślałem. Ale z jakiegoś powodu czytanie go tutaj było bardziej... odpowiednie.
Skierowałem się z powrotem do kuchni i zacząłem przeszukiwać szafki. Latarki nie znalazłem, ale pośród naczyń, kurzu i martwych owadów trafiłem na starą lampę naftową wraz z paliwem powlewanym do słoiczków różnej wielkości. „W samochodzie mam zapałki” – uświadomiłem sobie. Do głowy przyszło mi też, że dobrze byłoby w końcu zaopatrzyć się w jakieś źródło światła do auta między innymi na takie okazje, jak ta. Wyszedłem na zewnątrz i udałem się w kierunku mojej Hondy, zaparkowanej kilkanaście metrów przed domem. Dalej nie pozwoliła mi dojechać droga, a raczej jej brak. Dobrze, że w końcu wziąłem SUVa, a nie Volvo, bo nie dojechałbym nawet do prowadzących tutaj wertepów, a tym bardziej tak blisko budynku.
Gdy wsiadłem do samochodu, by sięgnąć do schowka ogarnęło mnie dziwne uczucie. Spojrzałem na wyłaniający się spomiędzy drzew dom. Tam był jakby inny świat, świat który zatrzymał się dwadzieścia, a może nawet sześćdziesiąt lat temu. Tutaj ciepłe światło lampki w podsufitce i miękki dotyk tapicerki przypomniały mi, który tak naprawdę mamy rok. Wyświetlacz na konsoli centralnej pokazał mi, że zbliża się powoli siedemnasta. Agata się wkurzy. Spojrzałem na telefon – jedna kreska zasięgu. Nagle poczułem, że powinienem wracać. Niemal odruchowo wetknąłem kluczyk do stacyjki i już miałem wcisnąć przycisk startu, gdy zdałem sobie sprawę, że przecież nie mam ze sobą pamiętnika. „Spóźnię się trochę” – wysłałem SMSa do żony, po czym wygrzebałem ze schowka zapałki i wróciłem do domu.
Pozamykałem okna, bo zaczęło wiać już naprawdę mocno. Czułem jak podmuchy raz za razem atakowały dom, a drewniany szkielet górnej kondygnacji trzeszczał w głośnym proteście przeciw takiemu traktowaniu. Usiadłem na krześle przy kuchennym stole, uprzednio rozłożywszy na nim przyniesioną z samochodu szmatkę. Wlałem naftę do lampy i zbliżyłem płonącą zapałkę do knota. Pomieszczenie rozjarzyło się żółtym światłem ożywiając dziesiątki cieni tańczących w rytm podrygującego płomienia. Przysunąłem się do stołu i kontynuowałem lekturę.
Pod koniec 1959 roku wpisy, do tej pory występujące średnio raz w tygodniu, zaczęły pojawiać się coraz częściej, ale jednocześnie stały się coraz bardziej lakoniczne i pesymistyczne. „Źle się czuję”. „Znów koszmary, nie mogłem dzisiaj spać”. Te krótkie notki powoli zaczęły stanowić główną treść pamiętnika. Później pojawiła się prawie trzytygodniowa przerwa. Okazało się, że dziadek zachorował. Prawdopodobnie było to zapalenie płuc, miał wysoką gorączkę, silny kaszel, a nawet omamy, ale w jego pierwszym pochorobowym wpisie dało się wyczuć nutkę radości. Wyglądało na to, że przetrwanie tych ciężkich chwil obudziło w nim jakąś nową nadzieję.
Niedługo potem dotarłem do ostatniego wpisu.
„Olgierd nie żyje. Powiesił się na piętrze.”
Dreszcz spłynął mi po plecach. Wiedziałem, że brat dziadka zmarł w tym domu, ale matka mówiła mi, że to był wypadek. Podobno potknął się gdzieś w piwnicy i uderzył głową w podłogę czy jakiś twardy przedmiot. Jednak litery w pamiętniku mówiły co innego, starannie wykreślone tym samym pismem, co wszystkie poprzednie zapiski, bez śladu zawahania czy drżenia dłoni. Nagle zdałem sobie sprawę, że wiatr ustał i zrobiło się naprawdę cicho. Siedziałem nieruchomo wpatrzony w ostatnie zdanie pamiętnika. Poczułem jak jeżą mi się włosy, najpierw na karku, a potem na całym ciele. „A więc to tak wygląda strach” – pomyślałem głupio.
Nie wiem dlaczego, ale bałem się oderwać wzrok od tych starych, pożółkłych kartek. Mimo to musiałem coś zrobić, podpowiadały mi resztki zdrowego rozsądku, który bronił się teraz gdzieś w kącie mojego umysłu. Zabrałem lampę, podniosłem się powoli i ruszyłem na piętro. Musiałem tam wejść, musiałem by przekonać samego siebie, że to tylko moja wyobraźnia mnie nakręca. Skierowałem się więc powoli w stronę korytarza, walcząc z samym sobą. Wspinając się po schodach ogarnęło mnie uczucie, jakbym to nie ja sterował moimi kończynami, jakbym był jedynie pasażerem w moim własnym ciele. Wreszcie po raz pierwszy postawiłem stopę na piętrze. Z podniszczonych, drewnianych ścian obwieszonych starymi fotografiami odłaziła płatami farba. W dali korytarza stała wielka donica, w której jakimś cudem zachowały się jeszcze zgniłe resztki niegdyś zamieszkującej ją rośliny.
Cisza dzwoniła mi w uszach, kiedy szedłem sztywno zaglądając do każdego pokoju. Wydawało mi się, że trwa to wieki. Wreszcie stanąłem przed ostatnim pomieszczeniem. Złapałem za klamkę i pchnąłem drzwi, które otworzyły się z cichym piskiem. Nic. Łóżko, stolik, szafa, komoda zastawiona jakimiś gratami. Żadnych duchów, żadnych śladów. Odetchnąłem i choć uczucie lęku nie opuściło mnie jeszcze, wróciło trzeźwe myślenie. Nic tutaj nie ma i powinienem się stąd wynosić, zanim zrobię sobie krzywdę przez moją wybujałą wyobraźnię. Zamknąłem pokój i odwróciłem się w stronę schodów. I wtedy go ujrzałem.
Wisiał na belce sufitowej, po drugiej stronie korytarza, a pod jego nogami leżało przewrócone krzesło. Wyglądał jakby odszedł przed chwilą, widziałem dokładnie jego twarz, ubranie... „To nie może być prawda” - pomyślałem. Przecież zwłoki po sześćdziesięciu latach tak nie wyglądają. Stałem skamieniały, nie mogąc się ruszyć, serce waliło mi w piersi.
Olgierd otworzył oczy. Rozejrzał się dookoła, a potem spojrzał prosto na mnie. Jego usta poruszyły się. Tego było już za wiele. W głowie miałem tylko jedno – uciekać. Skok przez okno nie wchodził w grę, droga była tylko jedna, do przodu. Nie pamiętam czy wtedy krzyczałem, wiem tylko, że zasłoniłem twarz rękami i pobiegłem przed siebie. Ale jedno pamiętam dokładnie. Kiedy przebiegałem pod nim usłyszałem jak przemówił. Jedno pojedyncze słowo padło z jego martwych ust: „ty”. Prawie spadłem ze schodów, ale w tym biegu na oślep jakoś udało mi się utrzymać równowagę po tym, jak moja stopa pierwszy raz nie trafiła w podłogę, lecz wylądowała na stopniu poniżej.
Dopadłem drzwi i wybiegłem na zewnątrz. Zimne powietrze paliło mnie w płucach. Pędziłem do samochodu i byłem już w pół drogi kiedy to zobaczyłem. Stało na ścieżce przede mną. Było wysokie, wyższe niż może być człowiek. Widziałem zarys tej nieludzkiej sylwetki, kończyny o zbyt dużej liczbie stawów sterczące pod różnymi kątami. Widziałem podłużną niczym pysk zwierzęcia czaszkę i sięgające niemal ziemi łapy. Łapy, które nawet w tej ciemności sprawiały wrażenie, że mogą rozerwać mnie na strzępy. Zrobiłem krok w tył i wtedy się potknąłem. Świat wokół przykryła ciemność.
Obudziły mnie dźwięki „Satisfaction” Stonesów. Zaraz, przecież to mój dzwonek. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że leżę na ziemi, tuż obok mojego samochodu. Głowa mi pękała. Wymacałem w spodniach telefon, ale ten akurat ucichł. Gdy w końcu wydobyłem go zdrętwiałymi palcami z kieszeni, rozwrzeszczał się jeszcze raz. Przeciągnąłem zieloną słuchawkę do krawędzi.
– Halo? Marek?
– Agata? – rozpoznałem w słuchawce głos mojej żony.
– Na miłość boską, Marek, co się stało? Właśnie mieliśmy dzwonić na policję!
– Na jaką policję? – wciąż byłem oszołomiony.
– Nie odzywasz się od trzech godzin, sam w środku lasu! Co się stało?
– Chyba miałem mały wypadek... – pomacałem opuchliznę na mojej potylicy.
– Boże, nic ci nie jest?
– Raczej nie, tylko uderzyłem się w głowę. Już mi trochę lepiej.
– Jesteś pewny? Masz jakiś dziwny głos...
– Nic mi nie jest skarbie. Posiedzę sobie tu jeszcze minutkę i zaraz do was jadę, dobra?
– No, skoro tak mówisz, to w porządku. A co z domem?
– Nie wiem, nic nie pamiętam, musiałem uderzyć się od razu po wyjściu z samochodu. Dobrze, że mnie jakiaś zwierzyna nie dopadła.
– Nawet się tak nie wygłupiaj. Na pewno nic ci nie jest?
– Nie przejmuj się, wszystko gra. Dobra, zbieram się stąd, zimno tu jak cholera. Za jakieś półtorej godzinki powinienem być u was.
– Nie podoba mi się to, zadzwonię do ciebie za pół godziny, dobrze?
– Naprawdę nic mi nie jest, ale jeśli masz się lepiej poczuć, dzwoń.
– Dobrze, pa.
– Pa, skarbie.
Prawdę mówiąc głowa cholernie mnie bolała i czułem pod palcami zakrzepniętą krew, ale wolałem nie denerwować Agaty jeszcze bardziej. Powoli wgramoliłem się do samochodu i odpaliłem silnik. Nie było tu miejsca, żeby zawrócić, więc zacząłem cofać do najbliższej drogi. Przed zakrętem rzuciłem jeszcze ostatni raz okiem na dom. Mój dom. Cóż, dziś nie udało się pozwiedzać, ale będzie jeszcze inna okazja. Może przyjadę tu w sobotę. Mógłbym nawet zabrać Agatę i Adiego, pewnie dadzą się namówić na rodziną wycieczkę. Tak, to brzmiało jak dobry pomysł.
Obrazek wziąłem stąd: https://pixabay.com/pl/straci%C5%82-miejsce-utracone-miejsce-2152756/
P.S. Czy takie wpisy można podciągnąć pod tag pl-artykuly?
Wow, świetne! To opowiadanie ma klimat, który wciąga i intryguje. Super się to czytało!
Wielkie dzięki za miłe słowa :) To bardzo motywujące.
Świetne! Czekam na kolejne opowiadania :-)
Dzięki, na pewno coś się jeszcze pojawi :)
Podoba mi się :)
Przyznam, nie chciało mi się czytać, ale jak już zaczęłam to nie mogłam się oderwać!
Dzięki za miłe słowa. Sam raczej rzadko czytam takie przydługawe teksty na steemit, więc tym bardziej cieszy fakt, że dotrwałaś do końca :)
Brawo, bardzo fajne opowiadanie :)
Dzięki!