Miało być tak:
Po pierwsze - jest Irlandczykiem. Irlandzki akcent uwielbiam od 1998 roku, więc ma fory.
Niestety. Nie jest Irlandczykiem!
Połowę swego życia myślałam, że jest i... nie. To nieprawda. Ale... Niech będzie, że jest, dobrze? Proszę. To nazwisko...
Po drugie - gra na skrzypcach. Za klasyką nie przepadam (choć kilku flagowych przedstawicieli jest zawsze pod ręką), ale skrzypce... do skrzypiec mam słabość od zawsze. Mogą być klasyczne, folkowe, wplecione w rock, metal, albo elektronikę - obojętne.
Po trzecie - odjechany facet. Za nic ma dress code, konwenanse i czystość gatunkową muzyki. Na scenę w filharmonii wychodzi w rozlazłych portkach, żarówiastych "adidasach" i rozchełstanej koszuli przyprawiając tym o zawał niejednego konserwatywnego melomana. Tak samo, jak swymi eksperymentami muzycznymi. Jak na to patrzy on sam?
Moim zdaniem, wyglądają dobrze. Ubierając się na koncert zawsze się staram. Nigdzie indziej nie chodzę w tych rzeczach.
(cytat za: https://kultura.onet.pl/muzyka/gatunki/klasyka/nigel-kennedy-dorosleje-w-krakowie/ygchmbz)
Po czwarte - ożenił się z Polką. Wie, co dobre!
Nigel Kennedy - genialny skrzypek, wirtuoz, ARTYSTA.
Można by mu zarzucić, że masakruje muzykę klasyczną, gdyby nie to, że jest naprawdę ogromnie utalentowany. Gra na skrzypcach od 6 roku życia i jest uznawany za jednego z najlepszych skrzypków na świecie - spokojnie mógłby wyżyć wciskając się w eleganckie garnitury i grając czystą klasykę. On jednak ma niepokorną, punkową duszę, która przejawia się we wszystkich jego projektach i występach.
Doskonale gra takich klasyków jak Bach, Beethoven, Brahms, Czajkowski i Vivaldi, ale tworzy też własne aranżacje utworów spoza gatunku - The Doors, Hendrixa czy Duka Ellingtona. Występuje z największymi orkiestrami świata, z muzykami jazzowymi i rockowymi, w wypasionych salach koncertowych i pubach. Dla niego muzyka nie ma granic.
Z żoną Agnieszką poznali się w londyńskim pubie i są ze sobą już od 20 lat. Prawdopodobnie dzięki temu Nigel związał się z Polską bliżej - od 2001 współpracuje z Filharmonią Krakowską, w której w latach 2002-2005 pełnił funkcję gościnnego dyrektora artystycznego. Niemalże równolegle, w latach 2002 - 2008 był dyrektorem artystycznym orkiestry Sinfonia Varsovia. Pomiędzy koncertami mieszka trochę w Anglii, trochę w Krakowie, gdzie ma mieszkanie na ul. Floriańskiej. Miejscówka zacna, ale tak jak i tubylcy coraz częściej narzeka na licznych Anglików ściągających do miasta na wieczory kawalerskie. Chętnie współpracuje z polskimi artystami, udziela się na krakowskiej scenie klubowej, bierze udział w koncertach. Łatwo go spotkać w pubie, ale jeśli już chcecie mieć pewność, to wybierzcie się na mecz Cracovii - jest zagorzałym fanem tego klubu od początku swej przygody z Krakowem.
Moja z nim przygoda zaczęła się od płyty, o dziwo, klasycznej - Vivaldi, cztery Pory Roku. Wpadła w moje ręce pod koniec lat 90-tych, niemal dziesięć lat po wydaniu. A że mniej więcej w tym samym czasie zakochałam się w Irlandii, to Nigel z rozpędu - z sympatii do zielonej wyspy, do skrzypiec i Vivaldiego - stał się jednym z moich muzycznych ulubieńców. Bo to było wtedy, gdy jeszcze wierzyłam, że urodził się w Irlandii...
Zaliczyłam dwa jego koncerty. Pierwszy w 2004 roku w Filharmonii Krakowskiej, gdzie zagrał Vivaldiego z orkiestrą. Rewelacja! Wiedziałam, że jest nietuzinkowym twórcą, ale i tak...
Najpierw na scenie pojawił się mocno dojrzały, zblazowany facet z postawionymi włosami, w skórzanej kurtce, rozciągniętych spodniach w kratę i martensach - niezły dysonans w zderzeniu z odstawionymi na błysk członkami orkiestry i eleganckim otoczeniem. Mnie to akurat nie przeszkadzało. Dużo mówił - często przerywał występ sypiąc żartami, anegdotami czy krótkimi komentarzami, zagadywał do publiki. Jakby stary kumpel wpadł do pubu pogadać, a przy okazji coś zagrać. Ale gdy już grał... wszystko inne przestawało się liczyć. Chwilami wyciskał mi tymi cholernymi skrzypcami łzy z oczu, a wszystkie włoski na mym ciele stały na baczność bite dwie godziny.
Minęło trochę czasu od tamtego koncertu. Grywał w Krakowie często, lecz nie było nam po drodze. A to miałam trudny czas, a to znowu nie miałam klimatów na koncerty. Zdarzało się też, że nie pozwalałam sobie wydać pieniędzy na "rozrywkę", tak po prostu.
Wreszcie planety ustawiły się w idealnym położeniu i w ostatni piątek spotkałam wariata ze skrzypcami po raz drugi... po piętnastu latach. Wciąż pamiętałam jego występ z Vivaldim i byłam bardzo ciekawa, jak nam będzie tym razem.
W piątek, 28 czerwca Nigel Kennedy zagrał w Auditorium Maximum UJ, otwierając swym występem krakowski Summer Jazz Festival. Jako jego gość specjalny wystąpił światowej sławy gitarzysta rockowy i jazzowy Mike Stern, który w swym dorobku ma m.in. grę w zespole Blood Sweat and Tears i współpracę z Milesem Davisem. Towarzyszył im niewielki zespół. Na scenie nastąpiła cudowna fuzja rocka (gitary elektryczne, perkusja), jazzu (trąbka, gitara Mike Sterna) i klasyki (wiolonczela i skrzypce) w niezwykłych aranżacjach muzyki Jimiego Hendrixa.
Było więc zarówno żywiołowo, głośno i z przytupem (dosłownie, bo Nigel uwielbia wytupywać rytm nogą) jak i jazzowo - melanholijnie dzięki wstawkom Mike'a Sterna i przepięknym dźwiękom skrzypiec. Chwilami były tak cichutkie i delikatne, że bombardowana minutę wcześniej rockowym brzmieniem musiałam się momentalnie wyciszać i cała nastawiać na odbiór - żeby nie uronić ani odrobiny. Po raz kolejny Kennedy udowodnił, że muzyka nie ma granic, że jej podział na gatunki jest czystko umowny. W ostateczności pozostaje tylko dźwięk - bodziec, który albo na ciebie działa, albo nie.
Na mnie działa. Aranżacje Little Wing, Foxy Lady, Hey Joe czy Crosstown Traffic wyrwały mnie z butów. Sam Hendrix czułby się zaszczycony, mogąc grać w takim towarzystwie, na niewielkiej scenie Auditorium Maximum w Krakowie. Jego duch na pewno z nami był.
Oczywiście były i żarty, przybijanie żółwika z osobami, które podchodziły pod scenę. Nigel wychwytywał znajomych na widowni i witał ich głośno, przekomarzał się z kolegami na scenie. Mówił częściowo łamaną polszczyzną, częściowo po angielsku. Panowała przyjacielska atmosfera, pozbawiona otoczki gwiazdorstwa, od muzyków biła autentyczna radość ze wspólnego grania. Moje serce podbiła rudowłosa wiolonczelistka, która niezwykle żywo reagowała na muzykę i nawet z wysokości balkonu widziałam jej szeroki uśmiech i podskakujące, ryże loczki.
Nie wiem, jak długo Nigel musiał namawiać swoich kolegów z zespołu, ale wszyscy (oprócz Mike'a) wystąpili w koszulkach Cracovii, co niesforny Irlandczyk... hmmm... Anglik, kilkukrotnie z dumą komentował. Sam, a jakże, ubrany był niedbale, choć w akademickim otoczeniu i biorąc pod uwagę repertuar nie robiło to wrażenia. Przekrój wiekowy widowni - ogromny. Od całkiem siwych głów po młodzież studencką - jak już pisałam, zero ograniczeń.
Mam nadzieję na więcej, ale nie spinam się. Przyjdzie, co ma przyjść. Może za kolejne 15 lat? Założę się, że Nigel wciąż będzie w formie!
I wciąż będzie Irlandczykiem...
Na koncercie nie robiłam zdjęć i nie nagrywałam, dziękuję mojej przyjaciółce Andzi za udostępnienie fotki do artykułu.
A tutaj, gdybyście mieli ochotę zerknąć, Kennedy i Hey Joe z innego koncertu. W piątek było podobnie!
Peace&Love
PS: Hey Joe nie jest kawałkiem autorstwa Jimiego Hendrixa, lecz Kennedy tworząc swą aranżację opierał się na jego wersji.
źródła:
https://culture.pl/pl/tworca/nigel-kennedy
https://kultura.onet.pl/muzyka/gatunki/klasyka/nigel-kennedy-dorosleje-w-krakowie/ygchmbz
https://pl.wikipedia.org/wiki/Nigel_Kennedy
Taki rocznik, że i ja Kennedy'ego poznałam przez jego "Cztery pory roku".
Bardzo chciałabym, żeby znów był częstszym gościem mediów, żeby ktoś z telewizji ruszył dupsko i postarał się o opcję nagrania koncertu a może transmisji na żywo.
Takie tam marzeńko.
Zagranicznych artystów nawiązujących do polskiej tradycji folkowej jest trochę. Tak na szybko przypomina mi się Under the Gun z Londynu. Niestety nie mogę na YT znaleźć ich kawałka Polska. Znalazłem tylko tutaj i to jakość taka sobie. Niestety zespół nie nagrał poważnej płyty, miałem tylko ich kasetę.
http://ulub.pl/WWFx7JmQdN/under-the-gun-polska
I jeszcze z polskiego folku to oczywiście The Dreadnoughts z Vancouver i ich płyta Polka's Not Dead
Dzięki za podzielenie się muzyką, nie znałam ich 🙂
Macie tam teraz Jazz Festival w krk - trzeba będzie się przejechać :) https://www.cracjazz.com/pl/
Koniecznie 🙂
Twój post został podbity głosem @sp-group-up oraz głosami osób podpiętych pod nasz "TRIAL" o łącznej mocy ~0.27$. Zasady otrzymywania głosu z triala @sp-group-up znajdują się tutaj, w zakładce PROJEKTY.
@michalx2008x
Chcesz nas bliżej poznać? Porozmawiać? A może chcesz do nas dołączyć? Zapraszamy na nasz czat: https://discord.gg/rcvWrAD
Zainspirowałaś mnie, a na żywo całość musiała z pewnością robić jeszcze większe wrażenie
:) O tak, dlatego właśnie uwielbiam koncerty. Może jakość dźwięku nie taka, jak w zaciszu domowym, ale zupełnie inne emocje i energia.