...że wymyślę przed świtem jakikolwiek sensowny tytuł!
Tak bywa. Zaczynam od wrzucenia zdjęć. Potem, tu i ówdzie, upycham po kilka zdań. Następnie tagi - różnie z nimi bywa, raz idzie lepiej, raz gorzej.
I gdy po kilku godzinach już to mam, już prawie klikam napisz... a mój umysł rozpoczyna powolną migrację w objęcia Morfeusza zamykając kolejne sekcje... Widzę tylko świecące okrutną pustką pole tytułu.
No więc tytułu nie będzie. Każdy może sobie ułożyć własny, albo i nie.
Wrzesień nas rozpieszcza i ocierając pot z nosa trudno uwierzyć, że jesień tuż tuż. Pozostawiona w kuchni pod stołem nalewka malinowa zamieniła się dzisiaj w wino musujące. Na szczęście tylko jedna niepełna butelka 0,5 l - dwulitrowy słój wydaje się być nietknięty. Chyba doleję spirytusu, bo mikstura jest wyjątkowo słodka i słaba.
Pasowałoby znieść do piwnicy - chłodniej i nie kusi... ale tam panują od lat pająki, niepodzielnie.
Włóczę się jeszcze po mieście, póki ciepło i posucha ze zleceniami. Upolowałam wejście do budynku Z w centrum administracyjnym niegdysiejszej Huty im. Lenina. Obecnie budynek S (socjalny) jest wynajmowany rozmaitym instytucjom, natomiast budynek Z (zarząd) jest kompletnie opuszczony.
Taki też pozostanie, dopóki jego sytuacja prawna się nie zmieni. W tej chwili jest własnością ArcelorMittal, a koncern nie jest raczej zainteresowany remontem ani zagospodarowaniem go w inny sposób. Przez czas jakiś był pomysł, żeby przenieść tu komisariat policji (na czas jego remontu) z osiedla Zgody. Ostatecznie okazało się, że budynek nie spełnia podstawowych wymogów pod zagospodarowanie tego typu.
Obecnie zaglądają tu tylko ekipy filmowe (jedną nawet zastaliśmy) i wycieczki oprowadzane przez dwie organizacje: Małopolskie Stowarzyszenie Miłośników Historii "Rawelin" oraz Fundację Promocji Nowej Huty.
Na zewnątrz, u szczytu budynku, z otworów wentylacyjnych zwisają resztki uwięzionych na siatkach gołębi. Balkony wyściełane są kilkudziesięciocentymetrowym dywanem ich odchodów... Okna potwornie brudne, korytarze zaśmiecone, pomieszczenia zagracone. Tylko te nieliczne, wybrane do zwiedzania, zostały ogarnięte. Nawet tam jednak stan mebli (szczególnie krzeseł i foteli) nie pozwala zapomnieć, że miejsce to jest opuszczone i zapomniane. Słychać niemal złośliwy chichot historii - tyle zostało po butnych hasłach i niepowstrzymanej fali rewolucji.
Wyszykowane dla turystów pomieszczenia robią ogromne wrażenie, pomimo kurzu i nadgryzionej tapicerki mebli. Widać rozmach - marmury i ozdobne parkiety, piękne, nawiązujące do stropów na zamku wawelskim sufity, strzeliste okna, projektowane na zamówienie meble, ozdobne detale.
Ponoć Fidel Castro podczas wizyty w Krakowie w 1972 roku zamiast zwiedzania zgniłego Wawelu wolał przejść się po czystym ideologicznie budynku Z. Gdyby wiedział, w jak wielu szczegółach widać w nim inspirację wystrojem królewskiego zamku, zrezygnowałby i z tego.
W głównej sali konferencyjnej dech zapiera wysoki na dwa metry kryształowy żyrandol wyposażony w 122 żarówki. Część z nich już nie świeci, a ich wymiana jest dość problematyczna - żyrandol jest opuszczany w dół za pomocą specjalnego mechanizmu, który odmówił posłuszeństwa... a w tym budynku niczego się już nie naprawia.
Wspomniana sala jest ogromna (wysokość 7 metrów!), czego zdjęcia nawet w połowie nie oddają. Za stołem głównym z powodzeniem mógłby zasiąść sam towarzysz Stalin. A zapach... kurz, stare drewno i skóra, tak pachnie czas zamknięty w jednym miejscu, porzucony i zapomniany. Coś podobnego czułam dawno temu w Bibliotece Jagiellońskiej, w czytelni starych druków... może.
Po lewej coś na kształt "poczekalni" z rzędem imponujących kolumn dzielących pomieszczenie na pół.
Po prawej i pod spodem - duża sala konferencyjna
Jedna z mniejszych sali konferencyjnych. Na ścianach oryginalne malarstwo "z epoki" a pod ścianami rzeźby z odpadów hutniczych. Coś na kształt artystycznej kompozycji z deficytowych treblinek do kombajnu w Nie lubię poniedziałku.
Gabinet dyrektora - pokój narad. Na ścianach boazeria z orzecha kaukaskiego.
Pokój głównego inżyniera.
Tutaj nie słuchałam przewodnika zbyt uważnie. Coś w rodzaju radiowęzła i centralki. Miałam okazję wysłuchać oryginalnego nagrania z anonimowym zgłoszeniem kradzieży oleju napędowego na terenie kombinatu. Jakaś kobieta donosiła o powtarzającym się nadużyciu z prawdziwym oburzeniem, podczas gdy przyjmujący zgłoszenie dyżurni (słyszałam co najmniej dwóch) nie wydawali zbyt zaskoczeni procederem.
Likwidatura. Wbrew pozorom nie likwidowano tu niepokornych pracowników HiL-u, a wypłacano im pensje.
Pomieszczenie pod likwidaturą - szybem płynął wartki strumień banknotów do przeliczenia, a półki były nimi zapchane.
Przez okno wrzucano pieniądze prosto z furgonetek.
Zwiedzane wnętrza ogromnie mi się podobały, jednak czułam pewien niedosyt. Przewodnik jakby trochę za szybko przechodził z jednego pomieszczenia w drugie, nie miałam czasu przystanąć, pomyśleć, popatrzeć wystarczająco długo, by poczuć w pełni klimat tego miejsca. Brakowało mi przede wszystkim spaceru jedną z przepięknych, krętych klatek schodowych, aż po ozdobne sklepienie kopuły. Najchętniej powłóczyłabym się tam sama, we własnym tempie.
Wracając z kombinatu "wdepnęłam" na ulicę Melchiora Wańkowicza, sąsiadującą z Zalewem Nowohuckim. Prowadzi ona w inny świat - w pozostałości po starej wsi Krzesławice, gdzie znajduje się między innymi dworek należący niegdyś do Jana Matejki. Obecnie mieści się w nim Muzeum Pamiątek po Hugonie Kołłątaju (również mieszkańcu Krzesławic) i Janie Matejce. Poza tym w tej urokliwej enklawie znajdziemy stare chałupy, niemal czterystuletni drewniany kościółek (przeniesiony z Jawornika w latach osiemdziesiątych XX wieku) i ponad stuletni młyn, który zakończył produkcję niecałe dziesięć lat temu.
Trudno uwierzyć, że to miejsce znajduje się dokładnie między centrum Nowej Huty a kombinatem.
Nie miałam zbyt wiele czasu, więc zdążyłam jedynie rzucić okiem na młyn Kirchmayerów (ceglany budynek na zdjęciu poniżej) i otoczenie. Pozostałe atrakcje zostawiłam na któreś z pogodnych popołudni złotej, polskiej jesieni.
Z niechęcią opuściłam ten cichy zaułek i ruszyłam dalej rozważając, czy mam czas aby dotrzeć do Alei Róż na nogach. Los zdecydował za mnie - w chwili gdy mijałam przystanek zajechał na niego elegancki, czerwony "ogórek". Nie myśląc wiele wskoczyłam do środka.
Do środka, czyli do puszki po konserwie, którą zaraz to potoczono po bruku. Nie znam się na samochodach, ale ten chyba wcale nie ma resorów, czy tam innego "czegoś", co absorbuje wstrząsy. W każdym bądź razie - lepiej do niego nie wsiadać tuż po obfitym posiłku. Miałam ogromny problem ze zrobieniem choćby jednego ostrego zdjęcia w środku i wysiadłam w stanie najwyższego rozedrgania i dezintegracji na poziomie komórkowym.
Aaaach, od razu przypomniały mi się wycieczki z PTTK-u w góry czy na narty, w takich właśnie autobusach. W zimie palce u nóg odmarzały, w lecie człowiek skwierczał jak na grillu.
W autobusie zostałam obdarowana ulotkami oraz cukierkami, a miły pan w mundurze pracownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego namawiał mnie do podjęcia pracy w tejże firmie.
Jeśli ktoś z Was marzy o zostaniu motorniczym - praca w Krakowie czeka!
I tak dotarłam na Aleję Róż, w miejsce, gdzie zdarzają się różne niespodzianki. Na przykład grupa młodzieży grająca swing. Przyszli, zagrali kilka kawałków i odeszli. Jakby wędrowali po mieście z instrumentami na plecach i spontanicznie decydowali, w którym miejscu zatrzymają się na chwilę.
I choć nikt się tego nie spodziewał, nikt się też specjalnie nie dziwił. Nie takie cyrki się tu odprawiały.
Długi "spacerek" :)
Posted using Partiko Android
na zakończenie lata w sam raz :)
Jak pobudzasz apetyt na zwiedzanie :)
Jak kiedys bedzie czas i okazja z chęcia wybiorę się pałętąć po budynku Z (może do tego czasu dzieciaki podrosną na tyle, że będą chciały ze mną, kto wie)
Kurcze, Własnie mi się przypomniało, że dziś i jutro jest "zajrzyj do huty" a ja się nie zapisałem na żadna wycieczkę.... Musze obadac cyz jest cos ciekawego
No jest... ja się za późno zorientowałam. Miałam ogromną ochotę wejść na teren kombinatu, ale pomyślałam, że mam jeszcze czas - coś sobie zostawię na przyszłość. I tak poznałam Hutę lepiej w ciągu ostatnich wakacji, niż przez całe moje życie :)
Twoim maluchom (jak podrosną) mogą się spodobać szczególnie schrony - widziałam sporo dzieciaków na zwiedzaniu. Przymierzały maski, bawiły się centralą telefoniczną, uczyły się obsługi starego telefonu :), widać było, że to frajda dla nich.