Miesiąc bez etatu: syndrom chomika i zespół odstawienny. Czy było warto?

in #polish6 years ago (edited)
Pomału otrząsam się z szoku po odstawieniu etatu. Łapię rytm, układam dzienny harmonogram coraz sprawniej. Z jednej strony czuję się fantastycznie – jestem wyspana, nareszcie ogarniam całość swoich spraw bez wiecznego supełka w brzuchu – że nie zdążę, nie dam rady. Mam poczucie, że mój czas należy tylko do mnie i jest to źródło dodatkowej siły. Z drugiej strony krok ten wiele mnie kosztuje wewnętrznie – codzienne negocjacje z lękiem o byt i demontaż starych przekonań, które do niedawna pętały mi nogi jak niewidzialne łańcuchy.



Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że „przepracowałam” już swoje słabe strony, wchodzę na wyższy level i tam pojawiają się kolejne zadania. Pogodziłam się z tym, że rozwój i wzrost łączy się z podejmowaniem wyzwań. To nieustająca eksploracja pogranicza strefy komfortu i częste wypady zwiadowcze na terytorium cienia. Kiedyś bałam się tego śmiertelnie, teraz... też czuję lęk, ale on mnie już nie paraliżuje. I pojawiło się coś jeszcze - niepohamowana ciekawość i wiara, że dam radę.

Porzucenie etatu to krok dość radykalny. Szczególnie, gdy jest się jedynym żywicielem rodziny, działalność się dopiero rozkręca, a rezerwy finansowe nie są zbyt imponujące. Miałam kilka konkretnych obaw co do tego, jak się sytuacja rozwinie. Wiem, że miesiąc to zbyt krótko, żeby nabrać pewności co do przyszłości, jednak był to czas nieoceniony pod innym względem. Mogłam spojrzeć na wiele kwestii z zupełnie innej perspektywy i to, co odkryłam, mile mnie zaskoczyło.

Czego się najbardziej obawiałam?

Obawa nr 1: Bez zewnętrznego przymusu będę mieć problem ze wstawaniem.

Niespodzianka! Gdy podczas pierwszego tygodnia wstawałam dzień w dzień o świcie, sądziłam, że to szok i lecę na jakimś speedzie produkowanym przez mój organizm. Tymczasem tendencja utrzymała się przez cały miesiąc. Codziennie wstaję średnio między 6.00 a 7.00, bez specjalnego bólu. Ogarniam się, wyrzucam chłopaków do szkoły, parzę yerbę i siadam do pracy. Bo do pracy mam naprawdę blisko.

Obawa nr 2: zapuszczę się.


Czyli – tygodniami nie będę wychodzić z domu, a jeśli nawet, to tylko do sklepu. W bluzie narzuconej na piżamę i w kapciach.
Otóż właśnie, że nie. Po kilku godzinach przy komputerze z przyjemnością zabieram się na spacer. Chodzę w miejsca znane z dzieciństwa, uczę się przechadzać, a nie pędzić do celu. Nie mam stanów pod tytułem „nic mi się nie chce”, tak dobrze znanych z niedawnych weekendów.

Obawa nr 3: pozabijamy się z chłopakami.


Synowie mają konkretne poglądy na sprawy życia codziennego, które często dość mocno rozmijają się z moimi. Jeśli mogę mieć do kogokolwiek pretensje, że nie są uległymi, grzecznymi i spełniającymi oczekiwania chłopcami, to do siebie. Ale nie mam, bo zrobiłam to z premedytacją. Tyle, że jestem na pierwszej linii ich zmagań z systemem i to bywa męczące. Obawiałam się, że skoro więcej czasu będziemy spędzać obok siebie, to siłą rzeczy nasilą się konflikty. Nie nasiliły się.

Obawa nr 4: nie będę mieć zleceń.


Jasne. Jakby za tupet i pewność siebie los mógł mnie ukarać zatrzymując strumień dobrobytu. Takie chore przekonanie, że za wszystko dobre trzeba kiedyś zapłacić. Albo, że życie prędzej czy później mi dokopie. To odezwały się relikty porzuconej wiele miesięcy temu pozycji ofiary (NIC nie mogę zrobić, to nie zależy ode mnie... bla bla bla!). Wyśmiałam je. Serio? A kimże ja jestem, by wspomniany mityczny los specjalnie się nade mną pochylał by mi spuścić w... wielkie lanie?

Co się zatem dzieje? Po dwóch nieciekawych tygodniach zlecenia zaczęły płynąć - na obecną chwilę mogę być spokojna o następne trzy miesiące. Przestałam obsesyjnie wszystko podliczać. Wiem, że cokolwiek się wydarzy, to dam sobie radę.

Skąd to się do cholery wzięło?

Okazuje się, że gdzieś na dnie mojej świadomości przetrwało kilka krzywdzących mnie przekonań. Kim byłam w obliczu tych gadzin? Leniem i śpiochem, fleją nie potrafiącą ogarnąć swoich obowiązków.

A won mi z tymi bzdurami!!!

Faktem jest, że jeszcze do niedawna chętnie spędzałam wolne weekendy w domu, często śpiąc do oporu i snując się po nim mocno nieogarnięta.
Faktem jest, że nienawidziłam wstawać rano do pracy i przeciągałam tę czynność do ostatniej chwili, nawet kosztem śniadania.

Jednocześnie faktami pozostają także inne aspekty mojego dotychczasowego życia: Oprócz pracy na etacie ogarnianie własnej działalności i licznych zleceń z niej płynących, do tego sprawy domowe i synowie – wprawdzie bardzo już samodzielni, lecz fajnie czasem porozmawiać dłużej z własnymi dziećmi, czyż nie..?

To wszystko do kupy dawało zabójczy miks życia w chomiczym kołowrotku, gdzie dzień często kończył się między 2 a 4 rano. Nawet posiadając pozytywne nastawienie do życia, tak zwany power i silne poczucie sensu – biologii nie oszukasz. Ciało nie jest cholerną maszyną a mózg potrzebuje konkretnego resetu. Nic dziwnego, że w weekendy pragnęłam jedynie spać i snuć się bez celu, co też nie do końca było możliwe, bo wtedy zazwyczaj pracowałam nad swoimi zleceniami.

Pożegnałam więc stare obawy i gówniane przekonania solidnym kopem w dupę.

Ale to nie było wszystko. Wciąż dręczył mnie jakiś niezidentyfikowany niepokój, choć wszystko szło dobrze! Potrzebowałam kilku dni, by dotrzeć do jego źródła. Nazwałam go...

Syndromem chomika.


Nie, nie chodzi o gromadzenie drobiazgów. Z czego jeszcze znane są chomiki? Ano z tego, że zasuwają w swoich kołowrotkach jak szalone. To nic, że nigdzie w ten sposób nie dobiegną. Nie wygenerują też energii elektrycznej (hola, hola, czy ktoś już wpadł na pomysł wybudowania elektrowni chomikowej?).

Ja byłam takim chomikiem, sądziłam, że tak trzeba. Że im szybciej zasuwam, tym bardziej zasługuję. Na co? No nie wiem. Na przetrwanie. Na powszechne uznanie (ta, to się dopiero nazap*******!), na litość (jaka ty biedna jesteś, taka wykończona), na zadowolenie wewnętrznego głosu przemawiającego z przeszłości mentorskim głosem: w życiu nie ma lekko, życie jest ciężkie, nie ma nic za darmo, na wszystko trzeba ciężko pracować...!

To było totalnie bez sensu. Przez kilkanaście lat pracowałam coraz więcej i szybciej, a moje życie wcale się nie zmieniało w jakimś znaczącym stopniu. Tkwiłam w miejscu. To logiczne – przecież chomiczy kołowrotek się nie przemieszcza, choćby delikwent w środku wyciągał 300% normy.

No więc byłam takim chomikiem. Byłam wykończona, ale w jakiś masochistyczny sposób zadowolona. Że spełniam wymagania wewnętrznego głosu, który mówił, że tylko ciężką pracą ludzie się bogacą. Gdyby to była prawda, powinnam już dawno polegiwać pod parasolem, na piasku ze sproszkowanych diamentów, wachlowana uszami jednorożców.

W momencie, gdy wyskoczyłam z kołowrotka, pojawiła się dezorientacja. Zaraz potem poczucie winy, że mam czelność przeciwstawiać się "prawdzie objawionej", która do tej pory rządziła zza kulis moim życiem. To był ten tajemniczy niepokój.

Trudno jest pozbyć się starych przekonań tak silnych, że stanowiących niemal część osobowości. Warto to zrobić. Przyjrzeć się temu, w co się wierzy i zweryfikować pod kątem użyteczności. Czy dane przekonanie mi służy? Uskrzydla? Czy raczej generuje poczucie winy i bezsilność? Albo zmusza do poświęceń dla innych i nadmiernej eksploatacji siebie?

Kończę, moi drodzy, optymistycznie! Jak zawsze :-)

Zdjęcia 1,3,4,5 - pixabay.com, komentarz do zdjęcia 5 - własny
Zdjęcie 2 - pexels.com


PS.: Zgłaszam tekst do konkursu #tematygodnia #30, temat nr 3.

Sort:  

"Kiedy człowiek spogląda w otchłań, otchłań nie powinna do niego machać" Terry Pratchett.

Mam nieodparte wrażenie, że Ty nie tylko jej odmachałaś ale pobiegłaś się z nią wyściskać . Powodzenia życzę! :)

Hahaha, podoba mi się to :)

Tak, odwiedzam ją codziennie :D Po bliższym poznaniu nawet w połowie nie jest tak straszna, jak mi się wydawało ;)
dziękuję!

Brawo Ty! Świetny tekst i bardzo śmiała decyzja :) Najważniejsze jednak, że wszystko się wyprostowało, a Twoje obawy okazały się niepotrzebne.

Pewnie nawet nie wiesz jak bardzo Twój post jest motywujący! Takiego powera teraz dostałem i od razu się włączyło we mnie takie optymistyczne myślenie. Pokazałaś, że można. Odważyłaś się na coś, co dla wielu jest po prostu szalone. A mimo to, dałaś radę!

Podziwiam i szanuję!

Powodzenia w dalszej walce :)

Jakże mi miło! Dziękuję Ci!
Wiesz, największym ograniczeniem jest zazwyczaj nasza własna głowa. Ten głosik, który sączy jad - że nie dasz rady, jesteś za cienki, na pewno zawalisz, bez sensu.. itd. Nie namawiam do walki z tym głosem, ale do rzeczowej rozmowy. Jak mnie nachodzą takie odczucia, to staję się swoim własnym adwokatem, przywdziewam togę i zbijam kolejne pomówienia. Ale wiele lat zajęło mi odkrycie, skąd wziął się wewnętrzny krytyk i jak sobie z nim skutecznie radzić.
Życzę Ci powodzenia, niech moc będzie z Tobą ;)

Ten głosik staje się krzykiem, gdy postanowimy się mu sprzeciwić i nam zaczyna nie wychodzić... Ale w takich momentach często chyba trzeba po prostu przetrwać najgorsze.

Mi brakuje jeszcze takiej samoświadomości i racjonalizmu, bym mógł tak rzeczowo ze sobą rozmawiać. Ale pracuję nad tym :)

Dziękuje :)

Brawo za odwagę! Życzę powodzenia i mam nadzieję skorzystać kiedyś z Twoich spostrzeżeń. Pozdrawiam! ;)

Dziękuję :)

Ten osobnik na dole nie wygląda na optymistę. :) Troszkę Cię to wszystko przygniata.
Bardzo dużo się dzieje u Ciebie zwłaszcza w głowie. Dobrze że to rozumiesz i walczysz z tym. Życzę Ci powodzenia i pozdrawiam.

Dziękuję!
Taaak, jestem mistrzem w dialogu wewnętrznym :D
Jeden z niezaprzeczalnych plusów tej umiejętności - NIGDY się ze sobą nie nudzę! Pozdrawiam ;)

Congratulations @wadera! You have completed some achievement on Steemit and have been rewarded with new badge(s) :

Award for the number of upvotes received

Click on any badge to view your Board of Honor.
For more information about SteemitBoard, click here

If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

Do not miss the last announcement from @steemitboard!

Do you like SteemitBoard's project? Vote for its witness and get one more award!

och, jak Ty pięknie odzierasz mity, jak sie z nimi rozprawiasz
(skąd sie w nas biorą te zakłamane, krzywdzące przekonania o nas samych, nie?
i to wieczne poczucie "zasługiwania")
uświadomienie sobie tych mechanizmów to już polowa sukcesu.

(a określenie "wyprowadzić siebie na spacer" mnie zachwyciło! :)

Mechanizmy są bezwzględne i choć wydaje nam się, że podejmujemy własne decyzje, to często działamy jak marionetki, niestety.
To ze spacerem, to chyba gdzieś u Pawlikowskiej usłyszałam :) Czasem lubię ją obejrzeć, choć nie ze wszystkimi jej poglądami na pracę ze sobą się zgadzam.

Rozumiem, że rzuciłaś etat, założyłaś działalność gospodarczą, tak?

Założyłam działalność w październiku zeszłego roku, jednocześnie pracowałam na pełnym etacie. W styczniu stwierdziłam, że postawię na działalność, choć dopiero się rozkręca i nie mam gwarancji, że się z tego utrzymam. Z końcem kwietnia odeszłam.

brawo brawo brawo
w życiu żałujemy tylko niepodjętych decyzji
trzymam kciuki

Bardzo dziękuję :)

Gratuluję decyzji i odwagi! :)
Brawo za zdemaskowanie bardzo popularnej iluzji "im szybciej zasuwam, tym bardziej zasługuję."
Minimalizm również w działaniu potrafi przynieść więcej korzyści niż rozproszenie się w wielu obowiązkach na raz.
Trzymam kciuki i kibicuję!

Dziękuję :)
Można powiedzieć, że jestem wieloletnią ofiarą chorego przekonania, że "w życiu nie może być zbyt łatwo"... A dlaczegóż by nie, do cholery???
Pozdrawiam!