Chłopak przebierał się zamyślony. Z jednej strony był śpiący i nie mógł się już doczekać chwili, w której walnie w kimono, z drugiej jednak dręczył go dziwny niepokój, zniechęcający go do tego. Nie mógł się nawet skupić na tyle, żeby pomodlić się przed snem. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę nad tym irracjonalnym uczuciem, po czym wzruszył ramionami i położył się. Usnął niemal natychmiast.
Z paskudnym chlupotem wylądował w błocie, a i tak dziękował Bogu, że to było tylko błoto. Nad sobą słyszał śmiechy i urągania swoich dręczycieli:
-I co głupku? Było zadzierać nosa jak ci było dobrze? A teraz jak jest źle to jesteś na łasce. Ale łaska dla tych, którzy nań zasługują, a nie dla takich jak ty. Głupku. Krowiaku. Gnojojadzie. Szelmo parszywa. Z kurwy synu. – Okrzyki chłopów nie świadczyły zbyt dobrze o ich inteligencji, czy chociażby o kreatywności, ale jednak bolały. Zwłaszcza ostatnia. Jaśkowi, tak bowiem nazywał się nurkujący w błocie chłopaczyna, było gorąco z gniewu, ale wiedział, że i tym razem nic nie powie, nie zacznie się bronić.. Bał się. Nie chciał czuć więcej bólu, a gdyby coś odwarknął, zostałby dodatkowo pobity Dlatego też leżał, czekając aż ci, którzy stoją nad nim znudzą się i pójdą sobie. Zresztą nie musiał czekać zbyt długo. Nim minął jeden pacierz zrobiło się cicho, a Jaśko podniósł głowę i upewnił się, że został sam. Dopiero wtedy podniósł się i poszedł nad rzekę.
Brud mu zasadniczo nie przeszkadzał, ale błoto skleiło mu włosy i powiekę lewego oka, a prawe miał podbite, przez co kiepsko widział. Uznał więc, że musi obmyć twarz. Szedł powoli, bolały go nogi i żebra. Ci, którzy tak ładnie go wyzywali, mieli kije. A zanim wrzucili go do błota, zrobili z nich użytek. Był mocno posiniaczony, ale chociaż kości miał całe. Gorzej, że głód skręcał mu kiszki. Nie jadł już trzeci dzień i był bardzo osłabiony. Właśnie dlatego przyszedł do wioski. Miał nadzieję coś wyżebrać u jednej z miejscowych gospodyń. Niestety zamiast gospodyń spotkał się z kilkoma młodymi mężczyznami, a zamiast jedzenia dostał baty. Przypomniały mu się jego najmłodsze lata, tuż po tym, jak zmarła jego matka. Miał wtedy siedem lat i świat zawalił mu się na głowę. Ledwo mógł wyżyć, przed śmiercią głodową ratowały go nieliczne resztki, które dostawał od starych przyjaciółek jego rodzicielki. Żył w ten sposób aż do nadejścia zimy. Podczas pierwszej nocy prawdziwego mrozu i śniegu prawie zamarzł. Odratował go ksiądz, który pozwolił mu zostać u siebie i zrobił z niego swego parobka…
Życie u ojca Mateusza było stosunkowo łatwe, Jaśko nie miał za wiele do roboty, pomagał tylko przy podstawowych czynnościach, nie robił nic ciężkiego. Jedzenia miał pod dostatkiem, nie bał się o swoje życie. Zaczął stronić od ludzi z wioski, wywyższać się. Oczywiście chłopom się to nie podobało, zaczęli z niego drwić, gdy tylko się pojawiał. Wśród nich jeden, wysoki i postawny o imieniu Stach, miał w zwyczaju szczególnie dworować sobie z sieroty. Księży parobek zwykle starał się nie reagować na zaczepki, ale jednego dnia nie wytrzymał. Wtedy dowiedział się też całej prawdy o swoich rodzicach. Nawet teraz, po pięciu latach od tej kłótni pamiętał każde jej słowo.
-Hej Jaśko, jak ci się żyje na księżym wikcie? Pewnie jesz tylko chleb i popijasz winem, co? A co robisz w zamian? Liżesz mu buty? – szydził Stach, idąc obok Jaśka, który niósł właśnie sprawunki na plebanię.
-Odczep się. – odparł chłopaczyna niepewnie, bowiem chłop był od niego znacznie wyższy i lepiej zbudowany.
-Hej dokąd idziesz, porozmawiaj ze mną. Powiedz mi, czy ty w ogóle się do czegoś możesz przydać? Jesteś taki chudy i słaby. Pracowałeś ty kiedy w życiu? Pewnie nie, a żresz dary, które my, ciężko pracujący, przekazujemy ojcu Mateuszowi. Nieładnie, oj nieładnie. – pogroził mu palcem. – A może jednak coś robisz? Rozmnażasz świnie, bo na plebanii innego knura nie ma? A może pracujesz jak swoja matka? –
-Co masz na myśli? – zapytał Jaśko, stając nagle z wściekłym wyrazem twarzy.
-Nie wiesz? – Stach roześmiał się. – Twoja matka była dziwką, ty gównozjadzie. –
-Ty kłam… - Jaśka aż zatkało z oburzenia i wściekłości. – Odwołaj to ty z kurwy synu. –
-Oj nie trafiona ta twoja obelga. – Stach śmiał się już w głos. – To ciebie powinno się tak nazywać.
-Odwołaj to… - Jaśko rzucił się na stojącego przed nim mężczyznę z krzykiem na ustach. Dostał jednak wielkim kułakiem w głowę i padł zemdlony na ziemię.
-Potem nic już nie było takie same. Jaśko odciął się, odgrodził od chłopów z wioski całkowicie. Jego życie dalej toczyło się równie łagodnie, jak łagodny był jego pan. Jaśko coraz bardziej zagłębiał się w modlitwie, nauczył się czytać. Słowa, które usłyszał, wciąż sprawiały mu ból, za każdym razem, gdy je sobie przypomniał, ale zwracanie się do Boga pomagało. Przynajmniej do wiosny, kiedy to wojna po raz kolejny w granice państwa weszła i ogniem się po kraju rozlała.
-Słuchaj klecho, bo powtarzać nie będę. – warknął gruby, ubrany w półpancerz żołnierz, stojąc przed księdzem Mateuszem z pistoletem w dłoni. – Będziemy tu dzisiaj spali, czy ci się to podoba, czy też nie. Ty za to opróżnisz spiżarnie z jedzenia i wina. A jeśli nas nie posłuchasz, srogo tego pożałujesz. Zrozumiałeś? –
Synu, opamiętaj się, grzeszysz… - zaczął typową formułkę ksiądz, ale nie dane mu dokończyć, landsknecht uderzył go bowiem kolbą broni, obalając na podłogę.
Nie jestem twoim synem. Zresztą tobie chyba nie wolno mieć dzieci, prawda papisto? – proboszcz wzdrygnął się. – Ja nie jestem katolikiem, moi ludzie też nie, więc rób co mówimy, a może przeżyjesz. – Odwrócił się i spojrzał na swój oddział. – Rozgośćcie się, księżulek nas zaprasza. – Banda okrutników, ryknęła śmiechem i rozpoczęła grabienie plebanii i kościoła.
W trakcie dzikiej zabawy najemników Jaśko krył się w bocznej alkowie. Ci ludzie, bezbożni i lubujący się w zabijaniu, przerażali go. Nie potrafił zrozumieć, skąd w nich tyle zła i nienawiści. Szybko wyciągnęli z piwniczki wszystkie zapasy jadła oraz mszalnego wina i, rozgościwszy się w kościele, rozpoczęli ucztę, traktując „gospodarza” jak psa, kopiąc go i poniżając. Nagle jeden z nich, mający już mocno w czubie, wstał chwiejnie, wyciągnął zza pasa dwie krócice, wycelował w niewielkie figurki ukazujące Matkę Boską i Świętego Józefa, po czym wystrzelił. Kule roztrzaskały drewniane rzeźby. Widząc to, ksiądz Mateusz krzyknął przeraźliwie i zerwał się szybko na nogi, lecz niemal równie szybko padł na ziemię, dostawszy potężnie w głowę srebrnym kielichem mszalnym.
-Hej Otto, nie niszcz czegoś takiego na takiej tępej głowie. – zaśmiał się jeden z pozostałych żołdaków. – To może być całkiem wartościowe, dałoby się za to może kupić parę flaszek gorzałki, albo usługi jakiejś lepszej dziewki. – Teraz śmiali się już wszyscy jego towarzysze.
-Wy… bezbożnicy. Czeka was… wieczna tortura na dnie Piekieł. – resztką sił wyszeptał ksiądz.
-Oh klecho, sypiesz oklepanymi frazesami. Znudziłeś mnie. – warknął oficer, po czym przybił księdza do podłogi swym mieczem.
Jaśko to widział. Uciekł, a w jego sercu zalęgło się zwątpienie, co do Boga i jego miłosierdzia. Jaki Bóg może dopuszczać do takich sytuacji? Zastanawiał się później wiele razy. Kilka godzin po jego ucieczce, gdy żołnierze odchodzili, zarówno kościół, jak i plebania, zapłonęły.
Od tamtej pory ledwo, bo ledwo, ale żył. Jednak w ostatnim czasie zaczęło się robić chłodniej, nadeszła jesień i chociaż wciąż była ciepła i piękna, musiał coś wymyślić, żeby przeżyć wpierw ją, a potem zimę. Rozmyślając nad tą sytuacją Jaśko dotarł do rzeki i wymył twarz. Potem ruszył smętnie w kierunku ruin plebanii, gdzie spał. Wszedł właśnie na wzgórze, gdy spostrzegł ich. Wielki, liczący co najmniej tysiąc ludzkich i końskich głów oddział jazdy, najwspanialszy widok, jaki kiedykolwiek pojawił mu się przed oczyma. Rośli, dumni ludzie, na pięknych, wysokich koniach rozmaitych maści. Błyszczące zbroje, krzywe szable i długie koncerze przy boku, w dłoniach pięciometrowe kopie, jakby ci rycerze mieli zaraz skoczyć do boju, a przy każdej z nich biało-czerwone proporce. Do tego każdego z wojowników okrywała lamparcia skóra, na plecach zaś miał skrzydła z orlich piór zrobione. To była husaria, najgroźniejsza jazda świata. Jakże różniła się od prymitywnych, ubranych w pordzewiałe zbroje landsknechtów, którzy zabili dobrego ojca Mateusza. W oczach biednego Jaśka wyglądali niemal jak zastępy anielskie. W jednej chwili powziął decyzję.
-Chcę być taki, jak oni. Zostanę husarzem. Z tą myślą ruszył przed się. Niestety, potknął się i upadł, uderzając głową w kamień…
…ból rozkwitł mu pod czaszką, budząc go. Usiadł z krzykiem, ale ból znikł równie szybko, jak się pojawił. Nie rozumiał, co się stało. Rozejrzał się nieprzytomnie, po czym położył się, z powrotem zapadając w sen…
Gdy się ocknął, świtało już. Musiał być nieprzytomny ładnych parę godzin. Po husarzach ostały się jeno ślady końskich kopyt na drodze, świadczące, że mu się to nie przywidziało. Wstał z trudem, głowa bolała go niemiłosiernie, i powoli zaczął iść. Nie bardzo orientował się w kierunku, a mając słaby zmysł orientacji zgubił się w ciągu godziny. W dodatku głód stał się niemiłosiernie palący. Wszedł do lasu, ale nawet tego nie zanotował, aż do chwili gdy ów las skończył się przed nim, odsłaniając pole złocistego zboża. To była pszenica, ale nie zainteresowała go tak, jak zrobiło to rosnące na małym wzniesieniu pośrodku pola drzewo. To była dzika jabłoń, pełna owoców. Podbiegł szybko do niej, zerwał kilka i zaczął jeść. Kiedy już się najadł, uznał, że należy mu się chwilka przerwy, więc położył się u podstawy drzewa i zapadł w sen.
Chyba ktoś mi kiedyś mówił, że nie należy spać na polu, bo może przyjść jaki demon. To była jego ostatnia myśl.
Zafalowały kłosy…
Gdy się obudził, było już prawie południe. Czuł się rześki i wypoczęty, głód go już nie męczył, jednak zjadł jeszcze parę jabłek. Następnie usiadł i zaczął rozmyślać.
Chciałbym zostać husarzem… ale to niemożliwe dla kogoś takiego jak ja. Do tego trzeba być szlachcicem i to bogatym. Poza tym… wszyscy usarze są wysocy i mocno zbudowani. A ja? Wyglądałbym przy nich jak pies między wilkami. Zapłakał gorzko. Ale szybko przestał, gdy napłynęła doń otucha. Jeszcze parę godzin temu myślałem, że umrę z głodu. A potem znalazłem to błogosławione miejsce. Może jednak jest Bóg na tym świecie i wskazuje mi tym, że dobrą obrałem drogę. Tak, to na pewno to. Uśmiechnął się z ulgą i postanowił podziękować Bogu. Ukląkł, pomodlił się. Następnie wstał i postanowił, że odda swoje ścieżki Bogu pod opiekę i pójdzie do przodu, gdzie go nogi poniosą, aż uda mu się zrealizować swoje marzenie. Wszedł na pole, którego łany poruszały się lekko, mimo braku choćby najlżejszego oddechu wiatru. Nie zwrócił na to uwagi, a tymczasem słońce stanęło w zenicie. Było południe.
Nagle na polu przed nim pojawił się wir powietrza, wysoki na ponad cztery metry. Uderzył w pole znienacka, z dużą siłą, roztrącając i wyrywając okoliczne kłosy, podnosząc chmurę pyłu i uderzając nią w Jaśka. Wir zniknął równie szybko jak się pojawił, a na jego miejscu stała ona. A raczej to. Wysoka na dobre osiem stóp, ubrana w białą szatę, która na pierwszy rzut oka kojarzyła się z wizerunkami Śmierci, w rękach trzymała sierp przymocowany do długiego drąga. I tylko twarz wydawała się być inna, twarzyczka młodej kobiety, dziewczynki jeszcze, o bladych policzkach, drobnych ustach i dużych, niebieskich oczach. A także, jak sobie nagle uświadomił Jaśko, o trójkątnych, spiłowanych, niemal wilczych zębach.
Południca…, przemknęło mu przez myśl, rżana baba. Demon. O ja głupi i nieszczęsny, to jej pułapka na ludzi, a ja w nią wpadłem, a teraz ona mnie zabije. Lamentował w myślach. Nagle rzucił się do ucieczki za siebie, w stronę drzewa, przypomniał sobie bowiem, że południce nie przepadają za cieniem i to może go uratować.
-Nie uciekaj mój miły. – dobiegł smutny, śliczny głos zza jego pleców. – Nic ci nie zrobię. Nie jestem taka jak inne. – Ten głos go hipnotyzował, Jaśko biegł coraz wolniej, w końcu zaczął iść, zerkając na postać demonicznej kobiety, która stała w tym samym miejscu, w którym się pojawiła, ale jednak były parobek się nie zatrzymał. Zbliżał się do zbawczego cienia.
Proszę nie odchodź. Chciałam zadać ci tylko zagadkę, a gdybyś odpowiedział, spełniłabym twoje marzenie. – zabrzmiał głos jeszcze bardziej pociągająco. Jaśko się zatrzymał. Nie zwabił go głos, ale obietnica, którą złożyła upiorna postać. Jedno marzenie? Więc jeślibym odpowiedział, mógłbym zostać husarzem? Ale… jeśli nie odpowiem? Muszę się upewnić.
-A co się stanie, jeśli odpowiem źle? –
-Wtedy cię zabiję oczywiście. – odparła zjawa, dziwiąc się pytaniu, jakby odpowiedź była oczywista. – Ale nie martw się, mój luby, pytanie proste będzie. Przerażeni albo wściekli ludzie mają paskudny smak. Wolę patrzeć na ich szczęście, gdy spełniam im życzenia. To mi przypomina o moim małżonku, z którym mnie tak szybko rozdzielono. – zapłakała lekko, łzy roniły jej monstrualne ciało. Jaśko, widząc to, zbliżył się trochę do niej. No tak, pomyślał, południce to demony powstałe z dusz kobiet, które zmarły zaraz po ślubie. Może więc nie jest taka zła? Może to kolejna szansa od Boga, tak jak ta jabłoń, żeby spełnić swoje marzenie. Nawet jeśli nie odpowiem, to zdążę uciec przed nią, z takim ciałem musi być powolna i niezdarna.
-Dobrze więc. Zadaj mi swoje pytanie. A jeśli odpowiem na nie, spełnisz me życzenie. –
-Niechaj tak będzie. – odparła, a na jej twarzy pojawił się słodki uśmieszek. Byłby jednak bardziej słodki, gdyby nie jej zęby. – Powiedz mi tylko najpierw jakie to życzenie. –
-Chcę stać się husarzem, najsilniejszym i najgroźniejszym w historii. Chcę być przy tym bogaty. No i być oczywiście szlachcicem. –
-Niełatwe to życzenie do spełnienia, wiele żądasz… - zauważyła demonica. - …ale jeśli odpowiesz, to tak się stanie. Dla ciebie. A zatem słuchaj zagadki mej:
„W każdym z wyrazów zgłoskę pierwszą weź,
Zgłoski złączywszy odpowiedź dostaniesz,
która cię na szczyty szczęścia zaprowadzi,
więc niech twój umysł dobrze ci radzi.
Pierwsza – w niej każden chłop mieszka,
drugi – to zwierze czerwone, co wśród gwiazd ostaje,
trzeci – między przeszłością i przyszłością się lokuje,
i czwarty w końcu to łotr, co innych w pogardzie trzyma.
Razem dają człowieka, co czarami się para,
groźnego, złego, na którego imię Pana nie działa.”
-Czy znasz już odpowiedź na mą zagadkę? – zapytała południca, skończywszy recytować.
-Ja… zaraz… czekaj… - wydukał przerażony i oniemiały Jaśko. – To znaczy… daj mi chwilę, muszę ją przemyśleć. – dodał już trochę spokojniej. Niech to szlag, nie spodziewałem się czegoś takiego. Przełknął ślinę. Spokojnie, spokojnie, po kolei. Jak to szło? Zgłoskę pierwszą weź, złączywszy odpowiedź dostaniesz. Aha… czyli to zwyczajna szarada. Czytałem o nich, ale w życiu żadnej na oczy nie widziałem. Ale postaram się. Nagroda jest zbyt cenna. W niej chłop mieszka… to proste. Ucieszył się chłopaczyna. Chata. Pierwszą zgłoską będzie „cha”. Dalej. Zwierzę czerwone, wśród gwiazd mieszka. Zwierzę czerwone. Zwierzę czerwone. Z niczym mu się to nie kojarzyło. Zaczął powoli panikować, ale nagle coś mu się przypomniało. Kiedyś poszedł z księdzem nad jezioro, w czasie połowów. Zobaczyli wtedy niewielkie czerwone zwierzęta, pełzające w błocie. To były raki, jeśli dobrze pamiętał. Nie miał pewności, czy o to chodzi, ale postanowił kontynuować. Między przeszłością i przyszłością… teraz! Zgłoską będzie „ter”! I ostatnie. Łotr, w pogardzie innych trzyma. Niegodziwiec? Zgłoska „nie”? A może podlec i zgłoska „pod”? Albo nikczemnik? Wtedy z kolei byłoby „nik”. Zaraz zobaczymy. Razem dają człowieka. Połączyć je trzeba. Cha, rak, ter i albo nie, albo pod, albo nik. Zaraz… charakter…nik. Charakternik! Człowiek, który się czarami ima. Pasuje! Odetchnął z ulgą i spojrzał na zjawę, która z kolei przyglądała się mu z ciekawością.
-Znam już odpowiedź na twoją zagadkę. – powiedział z pewnością siebie.
-Zatem powiedz ją.
Odpowiedzią jest „charakternik”
-Brawo, zgadłeś. – powiedział mu wprost do ucha, poruszyła się tak szybko, że z ledwością to zarejestrował. – Twoje życzenie będzie spełnione.
Jedzie dumnie w szeregu swoich towarzyszy. Bogato uzbrojony i ubrany, na przepięknym karym wierzchowcu. Ludzie z poza jego chorągwi patrzą nań z podziwem i zazdrością, a on, Jan Południcki, szlachcic i rycerz, radował się widząc te spojrzenia. Wie, że tak będą na niego patrzeć już zawsze…
Szarżował z kopią w dłoni na stojące naprzeciw masy wrogich żołdaków. Wysforował się naprzód, w jego żyłach krążyła krew, buzowała adrenalina. Byli już tuż, tuż, zebrał się kopią. Uderzył. Kopia pękła. Sięgnął po wspaniały koncerz i zabrał się do krwawych żniw…
Patrzcie panowie bracia, oto wzór do naśladowania, oto ten, który największym męstwem i największą modestyją się wykazuje. On to, sam zaiste, nie tylko największą ilość chorągwi nieprzyjacielskich zdobył, on to pierwszy na wojska nieprzyjacielskie szarżował, on to własna prawicą wodza nieprzyjacielskiego obalił i do niewoli wziął. Vivat Jan Południcki – zakrzyknął hetman wielki.
Vivat! – krzyczeli husarze.
Vivat! Vivat! – krzyczeli również towarzysze spod innych znaków, a tymczasem Jan stał obok hetmana i innych wodzów ze spuszczoną skromnie głową i rumieńcami na policzkach.
Raz jeszcze vivat Jan Południcki, nam wielce miły, a, jeśli mam coś do powiedzenia, już wkrótce starosta połomiński. –
Vivat! – wrzeszczeli coraz głośniej żołnierze.
Jan Południcki, jeszcze niedawno Jaśko, umierający z głodu były parobek księży, czuł, że nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak w tej chwili…
-Śpij mój miły, śpij mój luby. Niech śnią ci się piękne sny. – Południca pochylała się nad Jaśkiem, który leżał na polu. Spał, ale z jego twarzy można było odczytać uczucie szczęścia. I spełnienia. Zjawa uśmiechnęła się, ukazując zestaw ostrych, wilczych niemal zębów.
Szczęśliwe jedzenie smakuje lepiej…
Świetne opowiadanie! Wciągnęło mnie :) A końcówka w takim stylu jak lubię! Brawo!