Uprzejmie donoszę: Boguś zostaje u nas na stałe!
Taps go zaadoptował, nikomu nie wolno do niego podejść, to szczotkowy pupilek, a szynszylowi najlepiej między Tapsiowymi łapkami. Taps to dziwne stworzenie. Wykarmiony z dwiema siostrami przez matkę zastepczą - kotkę, kochający gryzonie.
Ulek zaakceptował małego gościa i siedzi obok klatki, wyciągając mu przez pręty jedzonko, którego próbuje. Może przestawię go na ziarno? Chyba najbardziej skonfundowany jest Laki. Jest biedak odganiany, ale nie dlatego że jest agresywny, ale dlatego, że nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły, a chciałby bawić się ze stworzonkiem. Właśnie Małż rzucił remont w cholerę i zabrał się za budowę woliery dla myszaka. Uliś dzielnie mu pomaga, rozrzucając wszystko co naszykowane. W nocy spokój, aż cisza dzwoniła, Ulek spał na klatce, a Boguś bawił się jego kitą. Nie poznaję Pana Kota. A przy okazji, wiecie co odkryłam? Normalnie łzy mi poleciały. Dziwiłam się, że szynszyla nie drapie jak się ją weźmie na ręce, jak myszkuje pod bluzką. To biedne stworzenie ma powyrywane pazurki. Teraz rozumiem stan futerka, nie ma czym go przeczesywać. Nie wiem kto mu to zrobił, ale trzeba być super bydlakiem.
Rottweiler
Czy są kagańce dla kotów? Ulek spsiał mi do reszty. Wczoraj wieczorem około 22:00 wyszliśmy z towarzystwem na ostatnie posikadło przed snem. Nagle Lakiego wmurowało, wpatrzony w punkt jak rasowy tropiciel niucha, a Ulek spojrzał na niego i... stanął dokładnie w takiej samej pozycji... Żałuję, że nie miałam aparatu. Dostrzegli wroga - kota na szpitalnym płocie. Nieduży kociak czarny z białymi łapkami, który już jakiś czas mieszka na terenie szpitala dziecięcego po drugiej stronie ulicy. Laki po komendzie odpuścił, ale Ulek... o nie, ten się dopiero rozgrzewał. Usłyszałam gardłowe warczenie. Coś pomiędzy starą krajalnicą, a krztuszącym się odkurzaczem, rozpłaszczył się z tyłkiem w górze jak podniecona rzekotka i zaczął pełznąć. Normalnie nie mogłam go utrzymać na smyczy, tak ciągnął. Jakbym go puściła, to by takiego popędził kotu kota, że wątpię czy zatrzymaliby się w Zakopanem. Już nie raz tak było. Zobaczyły kota, psy zero reakcji na bodziec, a Ulek jak pitbul... byle dopaść... Czarno widzę jakiegokolwiek kota u nas w domu. Musiałam wziąć szarą cholerę na ręce i zabrać, bo za diabła nie dał się od tego płotu odciągnąć. Taki był wnerwiony, że nie dałam mu pożreć biednego kociny, że chodził i fukał. I na nieszczęście nawinął się facet z sąsiedniej ulicy z dwiema "parówkami", czarną i rudą. Takie nieduże, dziamgotliwe, które zawsze na wszystko ujadają. Ulek się ich nie boi i - mimo że szczekają - idzie do nich na pewniaka. Trafiły, niestety, na zły humor Ulisia. Ledwie czarna otworzyła paszczękę do szczeknięcia, zanim się zorientowałam, Ulek, który był na automatycznej smyczy, skoczył i uciął ją w ogon. Czasami robi tak Lakiemu, ale że zrobi tak obcemu psu... wszyscy byliśmy w szoku, a najbardziej jamniorka . Głos aż straciła. Dziś rano gdy spotkaliśmy je na spacerze, to pociągnęła swojego pana na drugą stronę ulicy, ochryple odszczekując do Ulka "Ja ci się jeszcze odgryzę!". No i widzicie? Mam kota rottweilera.
A jednak kocha...
Wzruszyłam się jak stara krokodylica nad ostatnim posiłkiem. Dostałam od Ulisia kolejny dowód na to, że jednak ten szary terrorysta mnie trochę kocha. Weekend, jak już wspominałam, spędziliśmy na wsi, choć to może zbyt szumnie powiedziane. Za czasów mojego dzieciństwa Paradyż był typową wsią z kogutami zamiast budzika i porykiwaniem krów za oknem. Dziś dla mieszkańców kogut to wspomnienie Teleranka, a krowy znają z reklamy „Milki.” O koniu zaprzężonym do wozu nie wspomnę. Ale i tak kocham to miejsce sentymentalną gorącą miłością.
Kiedy dojechaliśmy, zaczęło się wielkie wypakowywanie, bo przecież z tymi dwunastoma łapami jeździ się, jak nie przymierzając , z grupą dzieciaków kolonijnych. Toreb, klatek, misek, szmat, kocyków, zabawek, jedzonek, smyczek – pół samochodu. No i za każdym razem, kiedy nasza banda wychodzi na podwórko, prowadzone są działania logistyczne. Rezydentem na tamtym podwórku jest Borys – miks rottweilera i owczarka niemieckiego, choć z wyglądu przypomina raczej miks kanapy i moździerza samobieżnego. Terytorialny, jednooki taran, który już niejedno morderstwo, mimo pilnowania go, ma na sumieniu, zabrany z ulicy przed odstrzałem, poturbowany przez samochody. Taki psi Hannibal Lecter, którego wiejska społeczność skazała na zagładę, a przygarnięty przez miękkie serducho, żyje sobie w dobrobycie i straszy za ogrodzeniem. Tak więc, by nasze stado mogło wyjść, Borys jest zamykany do specjalnie przygotowanego kojca, a raczej pustej obory. Nasze skończą spacer, Borys wychodzi. I tak kilka razy dziennie. Borys wprost panicznie nienawidzi kotów i niestety, na nienawiści nie poprzestaje. Ulek zaś chyba czuje złe nastawienie Borysa, bo skondensowany zapach obcego psa na podwórku, wywołuje w nim niepokój. Żeby się załatwił, trzeba z nim wyjść poza podwórko. Nie może się biedny odprężyć. No cóż, chyba też bym nie mogła, czując na karku smród kaciego zęba. Ale, jak się rzekło – wypakowywanie. Wnoszenie na skróty, przez okno, bo kontenerek przez drzwi nie przechodzi. Psy biegają, Ulek puszczony na 20 metrowej lince stoi i wrzeszczy, że on chce do samochodu albo najlepiej do domu, na ręce. Wychyliłam się do „Małża” po kontenerek przez okno i w tym momencie Ulek mnie zobaczył. Usłyszałam radosne „Mraaaauaaaau” co znaczy „mamuśka, jesteś!” i nagle szara kula wylądowała na podawanym kontenerze. Hmmm... sam kontenerek, jak mówiłam 6 kg, i wymiary 55x75x60, plus prawie 9 kg kota skaczącego na wysokość jakieś 160cm... jak myślicie? Jaki był tego efekt? Ja jak żuczek wywalony na grzbiet, przebieram łapkami na dywanie w pokoju, a Małż pod oknem na trawie usadowiony w Borysowej kupie, z kontenerkiem na głowie, przeżuwa resztki kocich chrupek, a nasze kochane futerko zachwycone bo pańcię odnalazło. Jak się tu złościć za taką miłość?