Kolejna część przygód w Kolumbii. Tym razem poza super widokami i mega fajnymi ludźmi, przeżyliśmy też chwilę grozy. Nic nam nie jest na szczęście, ale stres był.
Z resztą czytajcie sami 😉
Jak to mamy w zwyczaju, wstaliśmy o godzinie 6 aby wyjść z hostelu o 7. Po ogarnięciu śniadania, prysznica i spakowaniu się ostatecznie wyszliśmy o 7:40. Trzeba było przejechać kawałek busem aby wydostać się z terenu zabudowanego. Tak też zrobiliśmy i przy dużej stacji benzynowej, której nazwa jest nawet na tabliczkach za szybą w autobusach zaczęliśmy łapać pierwszego od ponad 2 tygodni stopa. Kolejny raz takie same uczucie powrotu do wolności :)
Po niecałych 20 minutach zatrzymał się prywaciarz i bez opłaty zabrał nas ponad 20km do właściwej drogi na Bucaramange.
Tutaj łapaliśmy przez ponad godzinę bez skutku. Zmieniliśmy miejsce o kilkadziesiąt metrów i było już dużo lepiej bo pojawiła się interakcja z kierowcami.
W między czasie lokalny młody ziomek przechodził obok nas i do nas zagadał, chwilę gadaliśmy ale rozmowa się nie kleiła a potem on po prostu stał i obserwował nas. Kilka razy próbowaliśmy mu powiedzieć, żeby sobie poszedł bo przeszkadza nam łapać i ludzie nie będą chcieli się zatrzymać. Za trzecim razem prawie się na niego wydarłem i sobie poszedł.
Po ok 20 minutach wrócił jednak z zapytaniem czy Wojtek nie chce się wymienić swoim kapeluszem podróżniczym za jego bejzbolówkę. Oczywiście Wojtek odmówił. Wtedy młody wyciągnął mały kuchenny nóż i powiedział:
‘możemy się wymienić za nóż’
A przynajmniej tak to zrozumieliśmy.
Kolejny raz powiedział:
'daj mi kapelusz, mam nóż i go użyję’
Nie uwierzyłem w to co powiedział, bo stał dobre 2-3 metry od nas i mówił cicho. Kazałem powtórzyć i bez zastanowienia wyciągnąłem nóż z kieszeni Wojtka (bo dzisiaj on go nosił) i zdecydowanym krokiem poszedłem w jego stronę. Momentalnie zaczął uciekać. Wtedy też Wojtek, który wcześniej nie rozumiał sytuacji zabrał mi nóż z ręki i pobiegł kilka kroków za młodym rabusiem.
Niby lekko stresująca sytuacja, ale tak niezdecydowanego rabusia nigdy nie widziałem, nawet na filmach 😉
Ważne, że nic nie zabrał i nikomu nic się nie stało.
Po ok 5 minutach zatrzymał się samochód na kolejne 100km. Od razu powiedzieliśmy kierowcy co się stało, ale oprócz lekkiego zdziwienia specjalnie nawet nie skomentował sytuacji. Widocznie to tutaj normalne.
Na kolejnego stopa czekaliśmy ponad godzinę pijąc zmrożony sok ze świeżego arbuza z kawałkami. Na szczęście w cieniu, bo słońce mocno grzało. Po tej godzinie zdecydowaliśmy się przejść ok 2km do stacji benzynowej. Tam próbowaliśmy zagadywać do kierowców i łapać przez kolejne 2,5h aż złapaliśmy transport na ok 30km. Ważne, że do przodu!
Dalej już poszło dość łatwo. Stanęliśmy na progu zwalniającym na wylocie małej wioski, gdzie poprzedni kierowca skręcał z drogi. I po niecałych 5 minutach już siedzieliśmy na pace czerwonego pickupa. Jak nas kierowca wysadzał to było już ciemno, ale na szczęście przejechał całe miasteczko i wysadził nas praktycznie na wylotówce.
Zjedliśmy kolację w postaci papa relleno (ziemniak nadziewany w cieście wielkości dużego jabłka) i w światłach latarni próbowaliśmy jeszcze przez ok 30 min łapać. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w nocy będzie to praktycznie niemożliwe. Ale warto próbować.
Doszliśmy do ostatniej stacji benzynowej gdzie stał znak ograniczenia prędkości do 80km - wiedzieliśmy, że dalej już będzie tylko droga i pustkowia. Dlatego rozbiliśmy namioty na łące za stacją benzynową aby wrócić tutaj rano i łapać dalej.
Wstaliśmy chwilę po godzinie 5 aby zebrać się jeszcze po ciemku dla bezpieczeństwa. Stacja benzynowa była już otwarta i jak się okazało ubikacje były czynne całą dobę a w nich prysznic! 😁 Taka zabita dechami stacja, ale ma darmowy prysznic! Coś wspaniałego 😊
Obmyliśmy się i odświeżeni byliśmy gotowi do łapania 😊
Wystawiliśmy kciuka o 6:35 - więc chyba najwcześniej jak do tej pory. Nikt się jednak nie zatrzymywał aż do godziny 9… Zmienialiśmy miejsce kilka razy myśląc, że może będzie lepiej, łatwiej kierowcom się zatrzymać. Ostatecznie staliśmy ponad 1,5h zaraz za progiem zwalniającym i o godzinie 9:15 zatrzymał się Julian w terenowym Jeepie.
Okazało się, że jedzie prosto do Bucaramangi - całe 278km, które nam pozostało. Mało tego, mieszka kilka ulic od naszego hosta, więc podrzuci nas pod same drzwi. Super! 😊
Droga minęła dość szybko, pomimo wielu serpentyn, bo Bucaramanga jest w górach. Kierowca jechał bardzo pewnie i szybko, przez co trasę pokonaliśmy w ok 4h, zamiast normalnych 5,5-6h.
Host - Oscar czekał już na nas z obiadkiem i zimnym piwkiem - idealne przywitanie gości 😊
Wieczorkiem zrobiliśmy sobie małą imprezkę z lokalnym rumem. A dodatkowo okazało się, że zostają tutaj też dwie Francuzki - więc było wesoło 😊
Zmęczenie jednak nie pozwoliło nam w pełni wykorzystać imprezy i szybko zdecydowaliśmy się wrócić do domu i iść spać. Jeszcze będzie sporo imprez przed nami, nic straconego.
Kolejne dwa dni w Bucaramandze spędziliśmy na relaksie i spacerze po mieście. Oczywiście nic specjalnego, miasto jak miasto. Jedyny plus, że jest w górach, więc nie jest tutaj aż tak gorąco, a do tego jest dość suche powietrze 😊 Odpoczywaliśmy też po drodze i imprezie. A na kolację zrobiliśmy placki ziemniaczane. Masy był cały garnek więc i placków wyszło na dwa dni 😁
Na patelni może nie wyglądają najlepiej, ale uwierzcie mi, że były pyszne! Jednak nie ma to jak polska kuchnia w podróży 😉
Ostatniego dnia wieczorem nasz host Oscar zabrał nas na mecz siatkówki a na koniec jeszcze chwilę pograliśmy w kosza. Zmęczeni ale szczęśliwi, że możemy się poruszać wróciliśmy do domu na pożegnalne piwko.
Po szybkiej pobudce i śniadaniu złożonym z naleśników z ananasem wsiedliśmy do busa do pobliskiej miejscowości aby łapać stopa. Prawie godzinę czasu jechaliśmy i dosypialiśmy wczesną pobudkę. Po 20km w busie przeszliśmy jeszcze ok 200m i znaleźliśmy idealną miejscówkę. Kawałek prostej zaraz za kilkoma zakrętami zmuszał kierowców do wolnej jazdy. Dzięki temu byliśmy bardzo dobrze widoczni. Dodatkowo była tutaj restauracja i co jakiś czas zatrzymywały się samochody na śniadanie. Napisaliśmy na kartonie ‘BOGOTA’ i z uśmiechem na twarzy wystawiliśmy kciuka. Przyzwyczajeni już do średniego czasu oczekiwania w okolicach godziny po 45 minutach stania cały czas gadaliśmy i śmialiśmy się. Po wczorajszej kilkugodzinnej grze w siatkówkę i kosza mieliśmy wspaniałe humory!
ok, Wojtek nie był aż tak uśmiechnięty 😉
Po godzinie czasu jeden z samochodów, które się zatrzymywały na wspomniane wcześniej śniadanie miał rejestrację z Bogoty. Podeszliśmy do kierowcy i pasażera - dwóch panów w średnim wieku, z zapytaniem czy możemy się z nimi zabrać. Po krótkiej rozmowie zgodzili się. Musieliśmy tylko poczekać aż zjedzą śniadanie.
Bardzo ciekawi ludzie, rowerzyści, akurat wracali z maratonu górskiego, który trwał 3 dni. Super nam się z nimi udało, bo całą drogę zrobiliśmy w jeden dzień. 367km!
Po drodze przejeżdżaliśmy też przez 2 największy kanion na świecie - Chicamocha. Naprawdę robi wrażenie, nawet biorąc pod uwagę fakt, że widziałem Wielki Kanion Kolorado w Stanach.
Zatrzymaliśmy się też po drodze na pyszne lokalne jedzenie. Ryż z warzywami i podrobami a do tego spory kawał grillowanego mięsa i golonka. Normalnie nigdy bym tego nie zjadł, o podroby mi chodzi, ale nie wiedziałem za bardzo co zamówiłem. Po spróbowaniu stwierdziłem też, że jest to wyjątkowo smaczne. A przecież ja naprawdę nie lubię wątróbki…
Po kilku godzinach widoki za oknem zmieniły się z pustynnych na równikowe. Wszystko było zielone aż do przesady. Bardzo przyjemny widok 😊
Cała trasa zajęła nam ok 8h. Co biorąc pod uwagę bardzo krętą górską drogę jest bardzo dobrym wynikiem. Musieliśmy jeszcze tylko przejść ok 4km do domu naszego hosta Alexa. Na szczęście udało się dotrzeć przez zmrokiem.
Pogoda tutaj bardzo nam odpowiada, bo jest dość chłodno. W dzień kilka stopni powyżej 20, wieczorem ok 10. Bardzo miła odmiana po prawie 4 miesiącach upałów ameryki centralnej.
Cały kolejny dzień przeznaczyliśmy z Wojtkiem na zakupy niezbędnego nam sprzętu. Najważniejsze były łatki do namiotów aby w końcu zakleić wygryzione przez szczury dziury. Musiałem też kupić sobie nowe sandały. Poprzednie zostały na plaży w Rodadero. Podczas wieczornego pływania ktoś sobie je przywłaszczył. Kupiliśmy też gaz pieprzowy. Każdy po jednym. Lepiej być ubezpieczonym na wypadek gdyby ktoś chciał zabrać jakieś nasze rzeczy czy pieniądze. Cały czas chodzimy też z nożem w kieszeni. Zwłaszcza po dużym mieście i po przygodzie z Rodadero, kiedy nastolatek chciał zabrać Wojtkowi czapkę.
Dzisiaj też jeden bezdomny próbował szczęścia z nami. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski wyciągnął z kieszeni banknot 10 zł i chciał się zamienić za lokalne pieniądze. Powiedziałem mu, że nie wracamy do Polski i nie są nam potrzebne złotówki. Wtedy wyciągnął nóż z nerki pod bluzą z prośbą o pieniądze. Problem był jednak taki, że był składany i nawet go nie otworzył. Wystarczyło więc tylko pokazać, że my też mamy nóż aby zostawił nas w spokoju. Dwie próby w jednym tygodniu to wystarczająco aby mieć cały czas włączoną lampkę z tyłu głowy aby uważać.
Wieczorem byliśmy umówieni z Alexem na piwka i wódeczkę. Niestety nie doczekaliśmy się na niego. Udało nam się jednak poznać kilku lokalesów, którzy zabrali nas w góry na nocny widok Bogoty. Miliony świateł w nocy robią ogromne wrażenie. A Bogota to ogromne miasto! Po nasyceniu się widokiem zostaliśmy zaproszeni na domówkę w tych samych górach. Imprezowaliśmy więc całą noc z widokiem na Bogotę. Ja nad ranem postanowiłem wrócić do domu Alexa. Nie wiem czemu nie zostałem na noc, tak jak zrobił to Wojtek. Tak czy siak przeszedłem na nogach 14km. Ale widoki podczas schodzenia z góry były bezcenne. Dalej było jeszcze ciemno, więc mogłem podziwiać miasto pogrążone w śnie miliona świateł.
W dzień załatwiłem w końcu zakup sandałów i czekałem na wieczór. Byliśmy umówieni z Alexem aby zrobić domóweczkę. Może dzisiaj się w końcu uda?
O godzinie 17 przyszedł z pierwszą flaszką, którą ze smakiem wypiliśmy w mniej niż 30 minut popijając do tego piwka i rozmawiając o wszystkim. W między czasie Wojtek pojechał na spotkanie z kilkoma osobami z Couchsurfingu a ja się umówiłem z kilkoma innymi na piwko. Akurat jak dopiliśmy butelkę dostałem wiadomość, że mogę wychodzić, że są gotowi. Super! 😊 Po tej flaszce wszedł fajny humor, więc spotkanie na pewno będzie wesołe.
Zanim dotarłem w umówione miejsce zaczęło porządnie padać i nie przestawało przez dobre kilka godzin. Na szczęście siedzieliśmy w barze popijając zimne piwko. Potem pojechaliśmy do domu jednej z dziewczyn, gdzie czekali jej znajomi aby iść na imprezę do klubu. Ale nie do byle jakiego, a do 3 największego w Ameryce Łacińskiej. Theatron to dyskoteka z jedenastoma salami z różną muzyką w budynku, którego wielkość ciężko ogarnąć. W środku bez problemu można się zgubić dlatego trzymaliśmy się wszyscy razem i imprezowaliśmy do zamknięcia, czyli do 3 rano.
Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że w cenie wejścia był open bar, więc sobie nie załowaliśmy kolejek.
Rano byłem umówiony z Wojtkiem w domu jego hostki z Couchsurfingu aby ruszyć razem na trekking na górę Monserrate oraz połazić po starej części miasta. Spotkaliśmy się o 9 i po pysznej kawce z domowym ciastem ruszyliśmy do podnóża góry.
Jako, że była to niedziela i też pierwszy słoneczny dzień od kilku dni, ludzi było mnóstwo! Na dodatek była to niedziela palmowa i bardzo duża część wspinających się robiła to z palmami w celu poświęcenia ich w klasztorze na szczycie.
Sam trekking zajął nam lekko ponad godzinę i pomimo przystanków co jakiś czas i przyjemnego chłodnego wiatru, dość mocno się pociliśmy. Oczywiście poza Wojtkiem, który chyba nie ma gruczołów potnych 😉 Po dotarciu na górę mogliśmy podziwiać panoramę miasta. Nie będąc tutaj ciężko jest zobaczyć jak ogromne jest to miasto. A sam widok jest warty wysiłku.
Różnica wysokości od podnóża do szczytu to prawie 800m na odległości 2450m. Sama góra ma 3317m n.p.m. a miasto jest położone na 2460m n.p.m.
Odpoczęliśmy dłuższą chwilę na szczycie i ruszyliśmy w dół i następnie w stronę centrum.
Niestety nie robiłem tutaj zdjęć, ze względów bezpieczeństwa.
Szliśmy ulicą, którą kiedyś płynęła rzeka. Na środku tej ulicy jest deptak z fontanną, która imituję rzekę. Jest to projekt architekta projektującego przekierowanie rzeki, aby upamiętnić jej bieg. Aktualnie fontanny są wyłączone ze względu na licznych bezdomnych biorących w nich prysznic.
Przeszliśmy przez plac Bolivara i następnie ulicą nr 7, która w tej części miasta jest piesza. Na samej ulicy tłumy ludzi, zarówno mieszkańców jak i turystów. Bardzo dużo też artystów śpiewających, grających albo tańczących z kapeluszem lub czapką dla zbierania datków. Niektóre występy bardzo ciekawe. Oczywiście nie mogło też zabraknąć ulicznego jedzenia i ‘przenośnych’ punktów sprzedaży w zasadzie wszystkiego co się da. Każdy kombinuje jak może i stara się zarobić na życie. To się ceni. Tutaj żebrzą tylko zorganizowane grupy bezdomnych.
Jak się dowidziałem mieli oni wcześniej swój kwartał gdzie siedzieli i nikomu nie przeszkadzali. Policja ich tam nie ruszała i był spokój na ulicach miasta. Jednak pewnego dnia wparowało tam wojsko zrobić porządek i wygoniło wszystkich na ulice miasta. Przy okazji znaleziono dziesiątki trupów zalanych betonem w podłodze, najprawdopodobniej żywcem - tak mówią eksperci. Fakt jest taki, że teraz ci wszyscy bezdomni łażą po centrum miasta powodując ogromne zagrożenie nie tylko dla turystów ale też i dla lokalnej ludności.
Posiadanie gazu pieprzowego jest tutaj zupełnie normalną rzeczą. Są nawet dwie ulice w centrum gdzie są tylko i wyłącznie sklepy militarne z całą gamą różnych gazów, od małych i słabych po duże policyjne. Oczywiście sprzedają też ubrania militarne, atrapy broni, śrutówki oraz noże i inne akcesoria. Na prawdę można się tutaj dobrze zaopatrzyć za nieduże pieniądze. My już kilka dni temu byliśmy tutaj w celu właśnie zakupienia gazu i teraz się z nim nie rozstajemy.
Wieczorem postanowiliśmy odpocząć przed podróżą kolejnego dnia do Medellín i spakować się. Te kilka dni w Bogocie było bardzo intensywne.
Jeżeli dotarliście do końca wpisu - wielki szacun! Wiem, że trochę długi 😉
--
Dzięki, że jesteś i czytasz moje przygody
Jeżeli podobają ci się to zostaw po sobie komentarz 😊
Dodaje mi to motywacji aby tworzyć dalej 😊
Pamiętaj także aby wpaść na moje inne media społecznościowe:
Artur
©Freedom Traveling -Artur Szklarski. Wszystkie zdjęcia i teksty są mojego autorstwa. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kilka dni a ile przygód. :) Czy Wy nie miewacie kaca? :D
A co do noża to czy uczyliście się, jak się nim posługiwać na wypadek zagrożenia?
Dzięki! Kac? Nie wiem co to 😁 ja umiem się posługiwać nożem. Wojtkowi przydałby się trening 😉 będziemy szukać jakichś kursów jednodniowych samoobrony
Jeden Wasz odcinek to tyle atrakcji co nie jeden cały wyjazd! :) Jak zawsze zazdroszczę! Liczyliście ile do tej pory samochodów Was podwoziło? :)
Dziękuję bardzo za miłe słowa 😊 cieszę się, że dostarczamy atrakcji.
Mam listę 😁 ale nie aktualizowałem jej kilka tygodni. Coś ok 160 jest teraz (Gujana Francuska)
Dotarłam do końca😅chłopaki Wy to macie jaja😂odważni jesteście.Śledzę Was też na insta. Powodzenia w dalszej podróży.
Dzielna jesteś. Trochę długi wpis wyszedł 😉
Dzięki wielkie!