Pisząc tego posta zorientowałem się, że nie mam zbyt dużo zdjęć aby wsadzić je między tekst. Chętnie bym wam pokazał gdzie spaliśmy i w jakich miejscach łapaliśmy stopa, no ale ich nie wyczaruje. To uwaga dla mnie na przyszłość, żebym robił więcej zdjęć 😉
No a teraz zapraszam was na ostatni już wpis z Kolumbii 😊
Obudziliśmy się przed 6 aby zdążyć wziąć prysznic, zjeść i ostatecznie spakować plecaki. Planowo mieliśmy wyjść z domu ok 6:30 ale ostatecznie wyruszyliśmy o 9:30. Udało się namówić Jole aby nas podrzuciła na wylotówkę, więc nie musieliśmy dużo chodzić.
Zaczęliśmy łapać na stacji benzynowej zaraz przed drogą ekspresową. Kilka osób przeszło koło nas i poleciło iść dalej i łapać już na drodze ekspresowej. Tak też zrobiliśmy. Jednak po 1,5h czekania nikt się nie zatrzymał pomimo dobrej lokalizacji. Postanowiliśmy przejść 2km do stacji benzynowej i tutaj też zjedliśmy drugie śniadanie w postaci ciastek. Po kolejnej godzinie łapania zatrzymał się młody ziomek i zabrał nas 62km dalej. Odległość tą pokonaliśmy w ponad 2h ze względu na bardzo górzysty teren. Wysadził nas w miejscowości la Pintada.
Znaleźliśmy próg zwalniający na drodze wylotowej i tutaj próbowaliśmy łapać dalej. Jednak przez prawie 2h nikt się nie zatrzymał. Poszliśmy coś zjeść do pobliskiego baru i spotkaliśmy dwóch Amerykanów, którzy akurat jedli też późny lunch. Okazało się, że jadą prosto do Salento i zgodzili się zabrać nas ze sobą - idealnie.
Ostatnie 170km do celu pokonaliśmy w prawie 6h ze względu na ciągłe remonty. Dosłownie co 10km było zwężenie i ruch wahadłowy, przez co trzeba było czekać czasami nawet 15 minut aby ruszyć dalej.
Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na namiot lub hamak, jednak przez dłuższą chwilę nie udawało się znaleźć dogodnego miejsca. Ale w końcu znaleźliśmy zamkniętą o tej godzinie farmę z altankami i ułożyliśmy się na podłodze jednej z nich na dodatkowej podłodze od namiotu. Nie chciało nam się rozkładać karimat, więc było dość twardo. Ok 1 nad ranem zaczęło się robić zimno, więc w ruch poszły śpiwory.
Wstaliśmy chwilę po 5 aby zdążyć zebrać się i opuścić teren zanim ktokolwiek tu przyjdzie do pracy. Udaliśmy się do głównego parku miasteczka i czekaliśmy aż otworzą się recepcje hosteli aby zostawić nasze plecaki. W między czasie napiliśmy się kawy i przygotowaliśmy podręczne plecaki na trekking.
Po zostawieniu plecaków pojechaliśmy do Valle De Cocora lokalnym jeepem za 4000 pesos (ok. 1.4$) gdzie był punkt startowy szlaku. O tej porze ruchu nie było żadnego, dlatego łapanie stopa nie wchodziło w grę.
Na miejscu, po przejściu ok 100m ukazały się nam pierwsze palmy, nie miały co prawda 60m ale od razu nagraliśmy kilka filmów. W tym samym momencie przechodziła obok nas Polka - Marzena.
Pogadaliśmy chwilę idąc w tą samą stronę, ona jednak wybrała dłuższy szlak od naszego. Rozdzieliliśmy się i płacąc 3000 pesos za wejście ruszyliśmy w górę przez punkty widokowe. Naszym celem była Casa De Los Colibrís czyli dom kolibrów, a do niego było ponad 6km z różnicą wysokości ponad 500m. Jako, że zaczęliśmy dość wcześnie nie było na szlaku dużo ludzi. A na punktach widokowych byliśmy praktycznie sami. Szybko znaleźliśmy palmy, które mogły mieć nawet te 60m.
Widok takich zapałek wsadzonych w ziemię robi niesamowite wrażenie. Dodatkowo zupełna cisza i spokój. Tylko dźwięki natury dookoła. Ahh jak dobrze być w takim miejscu, zwłaszcza po 3 tygodniach w mieście.
Próbowaliśmy wchodzić na palmy, jednak nie było to takie proste.
wyglądam jak koala?
W domku kolibrów mieliśmy okazję zobaczyć kilkanaście różnych ich odmian z odległości kilkudziesięciu centymetrów. Ależ one są szybkie! Zostaliśmy tutaj ok godzinę odpoczywając po marszu, a w cenie wstępu (5000 pesos) dostaliśmy nawet gorącą czekoladę z kawałkiem lokalnego sera. Był on podobny do sera halumni, czyli takiego, który skrzypi podczas jedzenia. Dziwne połączenie, ale wyjątkowo smaczne.
W drogę powrotną wybraliśmy bezpośredni szlak do Jeepa o długości 4,6km wzdłuż rzeki, która przekroczyć trzeba kilka razy wiszącymi mostami.
Wróciliśmy do hostelu po plecaki dobrze zmęczeni ale i zadowoleni. Ugotowaliśmy sobie kolacje za zgodą menadżerki hostelu i dopiero potem wróciliśmy do tego samego miejsca co wczoraj na nocleg. Tym razem Wojtek rozłożył sobie hamak a ja tam samo spałem na podłodze, jednak od razu w śpiworze. W nocy na pewno będzie tak samo zimno, w końcu to góry.
Następnego dnia ruszamy już bezpośrednio w stronę Ekwadoru.
Wstaliśmy tak jak dzień wcześniej ok 5 rano aby mieć cały dzień na drogę. Na wylocie z Salento byliśmy ok 7 a pierwszy samochód zatrzymał się już po ok 10 minutach i zabrał nas do Armenii oddalonej o 22km. Dziewczyna, która nas zabrała zawiozła nas prosto na dworzec autobusowy gdzie wzięliśmy busa aby wyjechać z miasta. W miejscowości la Tebaida łapaliśmy przez prawie 2h ale udało się w końcu zatrzymać samochód do Palmira - całe 143km wraz z mamą, babcią i młodym synkiem.
Dalej przejechaliśmy ok 7km do małej wioski gdzie dużo aut się zatrzymywało na obiad. My również zjedliśmy tutaj.
Najpierw poszedł na ruszt ananas a potem papa relleno, czyli ziemniak nadziewany w tym przypadku ryżem i mięsem. Łapaliśmy kolejną godzinę bez skutku. Mijało nas dużo aut i nawet ciężarówki z 5 przyczepami wiozącymi trzcine cukrową. Nazywane są one tutaj trzcinowymi pociągami.
Następny kierowca o imieniu Jerry zabrał nas ciężarówką ok 44km do stacji benzynowej niedaleko bramek. Bardzo pozytywny ziomek, chociaż ciężarówka to zupełnie inna historia. Wyglądała tak jakby uciekła ze złomu. Bez bocznych szyb, prawie bez deski rozdzielczej z dziurami w podłodze. O tym, że drzwi musiałem trzymać ręką w obawie, że się otworzą to nawet nie mówię (bo pisze 😁).
Udało się jednak dotrzeć do punktu wysiadki. Od razu ruszyliśmy w stronę bramek i zanim zatrzymaliśmy się aby łapać dalej zatrzymał się samochód z młodą dziewczyną za kierownicą wraz z mamą i małym psem. Jechali do Popayán gdzie wysiedliśmy kilka kilometrów przed miastem aby nie musieć szukać noclegu w centrum po ciemku. Bo juz było po zachodzie słońca. Tutaj znaleźliśmy kawałek pola do rozłożenia namiotów i momentalnie zasnęliśmy.
Dzisiaj też nie udało się dotrzeć do granicy. Ale w sumie nie było tak źle ze stopem.
Od samego rana łapaliśmy w dogodnym miejscu przy stacji benzynowej. Jednak przez 2,5h nie zatrzymało się nawet jedno auto. Postanowiliśmy przejechać miasto busem i dotrzeć do wioski kilkanaście kilometrów po drugiej jego stronie. Łapaliśmy tutaj kolejne 2h zanim zatrzymał się kierowca dużego białego SUVa. Jechał do Pasto, które jest blisko granicy. Po ok 40 minutach drogi zaczął trochę przysypiać, więc zaproponowaliśmy usiąść za kierownicą. Na początku odmówił, jednak po chwili się zgodził i pierwszy prowadził Wojtek a następnie ja. Postanowiliśmy wysiąść na bramkach przed miastem i jako że była już godzina 20:40 od razu szukaliśmy miejsca na nocleg. Udało się znaleźć miejsce na małej górce - idealne pod namioty. Wdrapaliśmy się więc na prawie pionową ścianę i w błyskawicznym tempie rozstawiliśmy namioty i poszliśmy spać.
Ten dzień na pewno nie będzie zaliczony do tych dobrych. Ponad 5h stania nie jest niczym przyjemnym. A pokonany dystans to raptem 218km. Chcemy już opuścić ten kraj. Many dość stopowania tutaj.
Może w końcu jutro się uda? Do trzech razy sztuka mówią...
Wstaliśmy bez budzików ok godziny 7 i na spokojnie zebraliśmy rzeczy. W pierwszej godzinie zatrzymało się chyba z 6 samochodów, ale wszystkie jechały tylko do miasta, a do granicy przecież tylko 100km zostało. Ostatecznie zabraliśmy się z dwoma facetami do centrum i poszliśmy na nogach na dworzec autobusowy aby złapać busa do miejscowości 26km dalej i łapać tam na bramkach. W drodze zjedliśmy lokalne śniadanie za 1,20$ i najedzeni ruszyliśmy negocjować kwotę przejazdu. Ceny autobusów do tej miejscowości i do granicy były jednak tak zbliżone, że wybraliśmy transport do granicy. Mamy już dość tego kraju i jego kierowców. Żeby jechać 660km przez 3 dni… Jest to dość frustrujące. Dobrze, że nie mamy limitu czasu.
Przejazd autobusem do granicy to niecałe 2h jazdy po krętych górskich drogach. Jednak udaje nam się w końcu tutaj dotrzeć i stajemy w kolejce do odprawy paszportowej. Poza nami jest tutaj bardzo dużo Wenezuelczyków, którzy przez Ekwador jadą do Peru czy Argentyny.
Po lekko ponad godzinie udaje się dostać pieczątkę wyjazdową z Kolumbii. Teraz czas udać się na drugą stronę rzeki, która jest granicą państw po pieczątkę wjazdową do Ekwadoru.
Tutaj sytuacja wygląda podobnie, a kolejka jest jeszcze większa. Na szczęście idzie zdecydowanie szybciej niż po stronie Kolumbijskiej, zwyczajnie więcej okienek jest otwartych.
Po otrzymaniu pieczątki uzupełniamy jeszcze tylko zapasy wody i udajemy się na drogę łapać pierwszego stopa w Ekwadorze.
W końcu kolejne państwo!
Po niecałych 5 minutach zatrzymuje się pierwszy samochód i zabiera nas na dworzec autobusowy w centrum. Po przygodach w Kolumbii zdecydowaliśmy się, nie ryzykować oczekiwania na auto jadące gdzieś dalej.
Przeszliśmy na nogach za miasto - ok 4km i trafiliśmy na posterunek policji drogowej, przy którym zatrzymywane było każde auto. Podobno w tym czasie jest sporo problemów z bojówkami z Kolumbii w tej okolicy, więc zostało podniesione bezpieczeństwo i kontrole drogowe przy granicy są częste.
Jako, że była już godzina 20, spróbowaliśmy przez 15 min łapać stopa, ale w końcu zdecydowaliśmy się rozbić namiot ok 100m wgłąb pola, za linią drzew.
W nocy było dość zimno, dlatego spaliśmy w jednym namiocie. Ale szczęśliwi, że udało się zmienić kraj. Tutaj podobno bardzo łatwo się autostopuje. Czy na pewno? Mocno w to wierzymy. Ale to okaże się już kolejnego dnia.
--
Dzięki, że jesteś i czytasz moje przygody
Jeżeli podobają ci się moje przygody to zostaw po sobie komentarz 😊
Dodaje mi to motywacji aby tworzyć dalej 😊
Pamiętaj także aby wpaść na moje inne media społecznościowe:
Artur
©Freedom Traveling -Artur Szklarski. Wszystkie zdjęcia i teksty są mojego autorstwa. Wszelkie prawa zastrzeżone.
W sumie to raz lapalismy stopa w Ekwadorze. Otavalo - quito staliśmy godzinę i dojechaliśmy :) bilety są tutaj tak tanie, że często zmęczenie i lenistwo wygrywa oraz to, że nie mamy namiotu i jedziemy autobusem :)
Fakt, transport w Ekwadorze mega tani 😊 my się poruszaliśmy tylko stopem. Ale o tym w kolejnym wpisie będzie 😁 jak tylko dorwę dobry internet, bo ten tutaj (Peru) to masakra jakaś...
Wiem co czujesz :)