Źródło: Pixabay
Dzień dobry.
Piszę dzisiejszy raport już, ponieważ nie ma żadnych realnych szans na to, że dzisiaj przeskoczę @poprzeczka. Wytłumaczeń mogłabym przytoczyć wiele, więc może to wyjdzie w trakcie pisania dziennika, zobaczymy. W każdym razie dzisiaj strącam słupek, ale jutro wracam do życia z nową energią, serio.
Powiedzieć, że źle spałam to jak nic nie powiedzieć, więc po prostu to pominę. Męczyły mnie demony wszelakie. Najciężej było mi z faktem, że wczoraj się objadłam. To totalnie wypadkowa ostatnich dni, nic więcej. Nadmiar emocji, z którymi sobie nie poradziłam. Do tej pory piłam. Teraz nie piję i jak widać nie odrobiłam tej lekcji jak sobie zdrowo radzić. Uciekłam w jedzenie, bo to bezpieczne i znane. Mam ogromne wyrzuty sumienia. Jednakże żeby nie popaść w totalną agonię mentalną poczyniłam pewne postanowienie: dzisiaj sobie jem na luzie i się nad sobą użalam ile dusza pragnie, a od jutra biorę się ostro do pracy. I z tą myślą o godzinie piątej zaczęłam dzień. Trochę zaspoileruję jak on wyglądał, zobaczcie jak pięknie Garmin mi wyrysował poziom stresu z całego dnia licząc od północy:
Wycieńczenie to słowo, które najlepiej oddaje stan mojego ducha, ale nie uprzedzajmy faktów.
No więc wstałam o tej piątej i nie bardzo wiedziałam co z sobą zrobić. Czułam jakiś wewnętrzny ból. Zewnętrzny zresztą też, bo dalej bolą mnie plecy. Z psem poszliśmy na bardzo szybki spacer, bo fizycznie nie miałam siły na pajacowanie na dworze.
Usiadłam przed komputerem i nie wiedziałam co robić. Dalej mam rozbrat z grami, więc postanowiłam pograsować na Netflixie. Obejrzałam bajkę i potem w propozycjach wyskoczył mi serial [czy miniserial w sumie, nie wiem] "W klatce". Nie wiem czy Wam kiedyś o tym pisałam, ale ja nie umiem oglądać filmów czy seriali, bo ciężko mi się skupić przez dłuższy czas. Co chwilę pauzuję, coś sobie oglądam, wracam i tak w kółko. Trochę obejrzałam i zrobiła się 8:30, więc zebrałam dupę w troki i poszłam do auta.
Na poprawę humoru zajechałam sobie do McDonalds po kawę, bo jest promka i kosztuje ona tylko sześć złotych. Odpaliłam ulubioną muzykę i pojechałam do babci i dziadka. Dawno u nich nie byłam i nie, to nie kwestia braku czasu. To kwestia finansów, bo mam do nich 50 km w jedną stronę, a licząc każdy grosz nie chcę ich wydawać na paliwo. Niemniej pojechać musiałam, bo po pierwsze dawno mnie nie było, a po drugie miałam u nich zimowe opony. Wizyta była przemiła jak zawsze. Pojedliśmy ciasteczek, pooglądaliśmy obchody dzisiejszego święta, no lux. Na sam koniec wtargałam opony do samochodu, a z racji tego, że moje auto wymiarami nie grzeszy to nie mogę już wozić pasażerów, ponieważ opony leżą z tyłu również. Tzn. dwie w bagażniku, dwie z tyłu. I u babci zrobiłam to przecudne zdjęcie, nie widziałam od lat tylu wróbli w jednym miejscu.
Źródło: fotografia własna
Potem pojechałam do dzieci. W sensie do brata i jego dzieci. Był ogień przebrzydły. Tęsknię za czasami kiedy bambiki były malutkie i jedynym problemem było to, któremu trzeba zmienić pieluchę. Niemniej jednak odkąd jestem trzeźwa to w końcu jestem tą fajną ciocią. Graliśmy w planszówki, memory i po prostu się wygłupialiśmy. Mała, level 3, wymusiła obietnicę, że przyjadę do nich na WOŚP, ponieważ będzie wtedy dawać występy taneczne. Nawet nie wiecie jaka to terrorystka. Było naprawdę fajnie tylko jest tak, że ja się nie czuję komfortowo u brata, po prostu. Dzieciaki zadają dużo pytań, których ja słyszeć nie chcę i pytania o męża są najniższej wagi. W każdym razie jest ciężko psychicznie. Nie wytrzymałam siedzieć za długo, ale całą swoją wizytę oddałam dzieciakom całe swoje serce. Pozwoliłam nawet włazić mi na barana co moje plecy nagrodziły jeszcze większym bólem, ale ja dzieciom nie odmawiam. W nagrodę dostałam od chrześniaka dwa rysunki. Oto jeden z nich:
Źródło: fotografia własna
Wróciłam do domu szczęśliwa, że w końcu mogę pobyć sama. Po prostu. Nie miałam na nic ochoty. Zjadłam owsiankę i zaczęłam katować Netflixa, bo na nic innego nie miałam ochoty. W ogóle na nic nie mam ochoty. Mam dzisiaj taki mood, że najchętniej zasnęłabym na wieki, ale to żadne rozwiązanie.
Dałam sobie dzisiaj prawo do użalania się nad sobą i w sumie trochę to robię. Doskwiera mi ból istnienia, tak po prostu. Wiem jednak, że muszę się po prostu pozbierać tak jak robię to zawsze. Wezmę dzisiaj zwiększoną dawkę leków [dopuszczalną przez panią doktor na takie sytuacje] i jutro wstanę silna, zdrowa i zwarta do boju. Inaczej nie będzie. Nie dopuszczam do siebie w ogóle takiej myśli. To po prostu nic innego jak zwykły epizod depresyjny. Nie pierwszy i nie ostatni.
Mam do siebie pretensje, że tak popłynęłam z jedzeniem. Zastanawiałam się co z tym fantem zrobić i postanowiłam zacząć wszystko od nowa. Od zera. Na nowo jutro się zważę i wszystko zacznie się od początku. Jedno co muszę zmienić w moim zrzucaniu wagi to trochę sobie poluzować śrubę. Kocham śmieciowe żarcie i jak pozbawiam się go całkowicie to właśnie tak się to kończy. Muszę sobie zostawić przestrzeń na to, żeby chociaż raz w tygodniu wciągnąć coś niekoniecznie zdrowego. I to typowo niezdrowego, a nie na zasadzie, że zrobię sobie proteinowe ptasie mleczko, które obok ptasiego mleczka nawet nie leżało. Trochę jeszcze nie wiem jak to ugryźć. Kupowanie tabliczki czekolady czy paczki ciastek, żeby sobie wydzielać kompletnie się nie sprawdziło, bo w chwili słabości pochłaniam wszystko. Może po prostu raz w tygodniu wliczyć w Fitatu jakieś gotowe danie ze sklepu? Jest to jakaś myśl. Na pewno do rozważenia. Tak łatwo się nie poddam. Najważniejsze dla mnie jest teraz wyjście z tego stanu przeżywania, że wypięłam się na dietę, bo nic dobrego z takiej użalanki nie będzie.
Aby dopełnić dzień łamania diety zrobiłam sobie proteinowe brownie z kaki. Nie jest zbyt dobre, bo ja nie jestem zbyt dobra w wypieki, ale swoją funkcję spełnia. Nie wiem jak zrobić brownie, które nie będzie suche, bo jak robię takie, które nie jest suche to jest po prostu płynne przez niedopieczenie. Nigdy nie umiałam i nie będę umieć w wypieki, trudno.
Plan na wieczór jest bardzo prosty: jeść brownie, oglądać Netflixa i użalać się nad sobą. W końcu zostało mi tylko pięć godzin możliwości na użalankę. Czuję się naprawdę przybita i właśnie swoje gorzkie żale wylewam przyjacielowi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że z moimi gorzkimi żalami nie da się nic zrobić. Dotyczą one sfer, na które nie mam wpływu lub sfery materialnej, która przez najbliższe lata się nie poprawi na tyle, żeby to przestało być dla mnie problemem. Trudne to i bolesne. Mam wrażenie, że mam teraz zjazd emocjonalny, bo za długo byłam na górce wywołanej rocznicą trzeźwości, a w przyrodzie równowaga musi być. Tak czy siak jutro biorę się w garść, słowo.
Idę smęcić w kącie.
Do jutra.