Dzisiaj będzie wpis chaotyczny i poszatkowany, za to z dobrą radą, którą każdy może sobie sprawdzić w kilkanaście minut.
Ostatnie miesiące spędziłem w sporym stresie. Trafiłem w pracy do trudnego – jak dla mnie – projektu z całkowicie nienegocjowalnym deadlinem. Sporo nowych technologi, dużo starego nieczytelnego kodu i do tego przeciętnej jakości kontakt ze zleceniodawcami. Na szczęście zebrany na miejscu zespół miałem świetny – jeszcze wspomnę ich później.
Dołożone do powyższego jesienno-zimowy okres szarugi oraz wszechobecne (ostatnio) nieustające przeziębienia całej rodziny też robiły swoje.
Przez kilka tygodni miałem coraz silniejsze wrażenie, że działam już tylko na zasadzie autopilota i to z mocno wyczerpaną bateryjką.
Wstać rano, zdrowe dziecko / dzieci zawieźć do przedszkola. Zdążyć do pracy. Wyrobić się z robotą. Odebrać aktualnie zdrowe. Zawieźć do domu. Wbić na konferencję z Amerykańcami – bo oczywiście muszę mieć inna strefę czasową i chęć sprawdzenia, jak o ich poranku wygląda mój wieczór… Dołączyć do żony i zająć się mieszaniną zdrowochorych. Umyć, pobawić, przytulić, nakarmić, uśpić, poczytać. Ogarnąć cokolwiek w mieszkaniu. Paść na nos.
Dzień do dnia podobny. A jeśli do tego wszystkiego doszły własne przeziębienia, kombinacje kto z kim zostaje, bo z kimś trzeba do lekarza i inne temu podobne, to nawet wyjście po zakupy potrafiło urosnąć do przekładanego z dnia na dzień wyzwania, które po prostu nie zmieściło się w dobie.
Kończąc jednak z paletą mrocznych barw, w dłuższej perspektywie okazało się, że cały ten bieg na wytrzymałość pozwolił mi sporo zyskać.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, to że „bez twittera można żyć”.
Dotąd ćwierkacz wydawał mi się niezbędny do utrzymania jakiegoś kontaktu z rzeczywistością po drugiej stronie drzwi od mieszkania. Odpowiednio dobrane subskrypcje i w przeciągu kilku sekund, mogłem dowiedzieć się czegoś ciekawego i nowego. Wystarczyło odblokować telefon i na moment zamiast wśród kłótni, płaczów, obsmarkanych chusteczek i uwalonych pieluch znajdowałem się w obszarze moich zainteresowań.
Nie sprawdzały się książki. Które trudno nosić wszędzie ze sobą. Których fabuła nie da się zmieścić w 140 znakach. Które wymagają chwili ciszy i namysłu aby znów otoczyć czytelnika swoim światem.
Nie sprawdzał się ryczący głośnik radia. Który tylko dokładał się do chaosu i entropii konkurując o prymat uwagi w hałasie płaczów i wrzasków. Który w najmniej odpowiednim momencie ciszy zamiast opowiedzieć coś ciekawego postanawiał zareklamować moim dzieciom i mnie środek na upławy lub upewnić się czy konar mi płonie.
Nie sprawdzała się cisza. Której po prostu nie było. I która wypełniona rodzinnym harmidrem wprost nakłaniała do znalezienia sobie chwili oddechu.
Sprawdzał się twitter. Sprawdzał się długo i dobrze. Aż zbyt dobrze. Od wpisu do wpisu. Od poranka do wieczora. Tkwił tata z nosem w komórce, gdy tylko mógł. Znaczy się ja tkwiłem, bo tak o sobie w trzeciej osobie mnie poniosło wspomnieniem.
I nagle bęc. Nie starczyło czasu i na te szybkie zerknięcią. Po prostu nie starczyło czasu i sił na nic. Stres, zmęczenie, wypalenia. I okazało się, że można. Tydzień, dwa tygodnie. Miesiąc cały. I okazało się, że jest nawet fajniej. Okazało się, że jak się w końcu znajdzie chwilę, to bez automatyzmu zerkania do telefonu jest nawet lepiej. Pozostały mi jednak po Twitterze zakładki. Otóż chodzi o to, że od czasu do czasu trafiałem tam na jakiś wątek, który wydał mi się bardzo interesujący, ale nie na teraz… przypadłość zdaje się dość powszechna.
Osobiście miewałem zwykle otwarte kilkadziesiąt różnych zakładek w przeglądarce, a kolejnych kilkaset linków zachowane mialem w zakładkach. Na zaś. Na kiedyś. Na święte nigdy. Tylko głośno jakoś nie umiałem tego powiedzieć. Kolejne pomysły, plany i ciekawe informacje, które kiedyś ogarnę, zrealizuję, no albo chociaż przeczytam i usunę. Albo po prostu usunę, bo już nie pamiętam dlaczegóż ja to w ogóle chciałem zachować. Twitter jako źródło przeróżnych „nazasi” służył mi długo. Pomimo, że korzystałem z aplikacji, to skrupulatnie – ilekroć coś wpadło mi w oko – kopiowałem link do przeglądarki i dodawałem do zakładek.
I oto święte nigdy nadeszło! Gdy przestałem odwiedzać Twittera, zyskałem ogrom czasu. Wszystkie te zerknięcia w autobusie, w łazience, przed snem, o poranku, w kolejce do kasu i gdzie tylko jeszcze się dało, wszystkie one zsumowane ekspolodowały nagle całymi seriami wolnych chwil i momentów, gdy (tylko na jeden tydzień) wszystkie dzieciory ozdrowiały a sprinty i backlogi w pracy przypadkiem raz się wykonały od a do z.
„Nazasi” nie przybywało. A ja miałem czas. Tak, każdy czytelnik – o ile ktoś zdołał dobrnąć aż tutaj – już się pewnie domyśla. Zacząłem czytać i przeglądać linki odłożone ad acta gdzieś w zapomnianej przeszłości. „Zamienił stryjek siekierkę na kijek” westchnie teraz niejedna będąca kiedyś w podobnej sytuacji osoba. Może tak, może nie. Ja tam póki co jestem na etapie, że zostało mi jeszcze kilkanaści zapisanych zakładek i moja przeglądarka będzie w stanie wręcz fabrycznym. Nie miewam nowych bodźców i informacji od kilkudziesięciu dni. I nawet mi z tym dobrze, co będzie dalej… nie wiem. Nie o tym jednak chcę dzisiaj pisać.
Otóż ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że sporo zapisanych na kiedyś linków naprawdę ma swoją wartość. Istnieje tylko jeden warunek – kiedyś musi nadejść. Moje nadeszło. I zmieniło sporo, a dzisiaj chcę opowiedzieć o jednej z takich zmian. Być może drobnej. Być może oczywistej dla innych. Ja nie znałem. Jeżeli okaże się, że wy też, to serio zachęcam spróbujcie – zajmie Wam to kilkanaście minut. I najwyżej uznacie, że facet nie wie o czym pisze i nie warto go więcej czytać. Trudno. Zaryzykuję. Myślę, że możecie sobie nieźle życie poprawić. Ja osobiście wciąż chodzę pod wrażeniem prostoty i skuteczności rozwiązania. Jednak wszystko po kolei…
Wśród licznych zachowanych linków miałem też nie tyle twitterowy wątek, co konwersację dwóch obcych mi panów (tzn jednego obserwowałem na Twitterze, ale rzekłbym, że czyniłem to bardzo nienachalnie i raczej dorywczo).
Niejaki „Zaklinacz Łosiów”, w odpowiedzi na pytanie „co robicie żeby się zrelaksować?” , odpowiedział: „Wim hoff. Szybkie i efektywne.” Aby chwilę później doprecyzować na czym polega „metoda Wim Hofa”.
Jak już pisałem wcześniej ostani czas był dla mnie mocno stresujący, łatwo się więc domyślić, że opisana w rozmowie tajemnicza metoda pozbycia się stresu i „dramatycznej zmiany pH we krwi” w przeciągu kilku chwil brzmiała bardzo intersująco. Nie mogłem pozbyć się wrażenie, że trafiłem na jakieś wielowarstwowe „Mango telezakupy”, ale ostatecznie postanowiłem spróbować i … nic mi z tego nie wyszło. Być może zbyt krótki , typowo twittowy wpis na 140, być może literówka w słowie wdech/wydech – i bądź tu mądry co masz robić. Być może niewiara w nazasia. Być może źle nabierałem powietrza, a może źle je wypuszczałem. Albo za krótko trzymałem. No w każdym razie posiedziałem chwilę na kanapie, nasapałem się jak parowóz. Wzbudziłem wesołość dzieci i konternację żony. Stres jak skręcał mi węzły na karku tak skręcał je dalej. A los chciał jednak inaczej…
Następnego dnia w pracy wciąż jeszcze zastanawiałem się dlaczego ktoś, kto ma całkiem spore konto na Twitterze, liczne grono subskrybentów i ogólnie wydaje się „ogarnięty” popełnił wpis typu mango telezakupy. Przecież to nie ma sensu! Wystarczy chwila, wezmę ten wdech, zrobię ten wydech, powtórzę, powtórzę… no wykonam i będę wiedzieć, że napisał bzdurę! Po co tracić wiarygodność w tak oczywisty sposób i to jakimś wątku typu pogadanka. To nie ma sensu, zatem to ja musiałem coś zrobić źle. Źle policzyłem wdechy. Źle nabrałem powietrza. Nie trzymałem wystarczająco. Spróbuję jeszcze raz. Tylko nie na podstawie możliwie błędnego opisu. Najlepiej jakby ktoś to wszystko liczył i pilnował za mnie.
W ten oto sposób chwilę później miałem na telefonie (tylko Android, sorry iPhone guys) aplikację o dość ciekawej nazwie „Breathe bunny” czyli – swobodnie tłumacząc – „Oddechowy króliczek”.
Tutaj mały offtopic – ostatnich parę miesięcy mój zespół składał się z trzech osób – wliczając mnie – z których jedna miała na nazwisko Króliczek, a druga Zając. Także aplikację powitałem z mocno ironicznym uśmiechem. Jeszcze głębszy offtop – na podstawie przypadkiem zasłyszanych rozmów o pracy między mną a żoną, moje dzieci są dogłębnie przekonane, że robię w biznesie wielkanocnym i co jak co, ale zajączkowe prezenty mamy zaklepane już na długo przed Bożym Narodzeniem.
A wracając do naszych baranów… czy raczej zajęcy. Usiadłem, odpaliłem apkę, zrobiłem mi kazała. Trzy razy, bo tak kazała… i odpłynąłem. Wierzcie lub nie wierzcie. To była magia! Znaczy się żadnej magii nie było, normalnie biologia i fizyka, ale jakie to było wspaniałe. Kilka chwil później siedziałem niby w tym samym miejscu, niby ten sam ja, a moja głowa zwolniła z tysiąca myśli na minutę do jednej a i ta była dość mglista. Świat dookoła był zupełnie inny niż ten, który otaczał mnie gdy brałem pierwszy głęboki wdech powietrza. I wszystko zrobiło się jakieś prostsze.
Nie miałem pojęcia jak bardo zestresowany byłem dopóki nie udało mi się w zrzucić ogromnej części tego stresu w przeciągu kilku krótkich chwil. Przez kilka dekad życia nie wiedziałem, że tak można i …. no magia, mango telezakupy i Kaszpirowski w jednym garnku na sterydach.
Możecie mi wierzyć, możecie mi nie wierzyć. Możecie też po prostu sprawdzić. Zajmie Wam to chwilę. Może być z apką, może być bez. Nie mam z nią nic wspólnego, po prostu super mi się sprawdziła. Jedynym celem tego całego wpisu było powiedzieć komu się da, że istnieje mega fajna metoda na zrzucenie stresu. Darmowa. Prosta. Szybka. Zajmie Ci to kilkanaście minut maksimum i będziesz wiedzieć czy miałem rację, czy robiłem Cię w konia. Chyba warto spróbować.
Ja w każdym razie, od pewnego czasu sapię sobie z króliczkiem każdego dnia i naprawdę żyje mi się lepiej i łatwiej.
Swoją drogą dużo innych rzeczy też zacząłem ostatnio robić, a pewne przestałem – jak choćby wspomniany twitter – i pewnie jeszcze o nich napiszę. Może się komuś przydadzą. Anyway serio spróbujcie jeżeli doczytaliście aż dotąd, to chyba warto żeby coś z tej lektury wyciągnąć, a nie tylko przyjąć do wiadomości … „na zaś”. Na wypadek malkontentów linka nie daję, kto chce, ten sobie apkę znajdzie. Have fun!
- zdjęcie z pixabay.
Congratulations @doabit! You have completed the following achievement on the Hive blockchain And have been rewarded with New badge(s)
Your next target is to reach 1750 upvotes.
You can view your badges on your board and compare yourself to others in the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word
STOP
To support your work, I also upvoted your post!
Check out our last posts:
Support the HiveBuzz project. Vote for our proposal!