Kiedy autor poniższych słów zamknął ostatnią stronę “Silva rerum” Kristiny Sabaliauskaity, która na nieodległej przecież Litwie święci ponoć literackie triumfy, zadumał się srodze i długi czas jeszcze siedział nad zamkniętą książką starając się zdecydować, jakie z uczuć osiągnie w jego duszy przewagę: czy zadowolenie bo przez kilka chwil miał wrażenie obcowania z dziełem niezwykłym i pociągającym, czy jednak smutek bo kiedy poskrobał paznokciem po tym barokowym płótnie tu i ówdzie wyłazić zaczęły na wierzch ołówkowe szkice, a jak mówił mu niegdyś znajomy historyk sztuki jedynie partacz takie coś czyni.
Wybaczcie to przydługie zdanie wstępu, ale chciałem pokazać wam z jakim językiem będziecie mieli do czynienia podczas lektury. I wbrew pozorom to wcale nie jest zarzut. Sabaliauskaita nie sili się na językową stylizację z licznymi “tudzież”, “suponujesz” czy innymi “zaliż”, w zamian za to proponując zdania wielokrotnie złożone, a ja z niejakim zaskoczeniem przyznać muszę, że ten zabieg się sprawdza nad wyraz dobrze. Z jednej strony autorka skutecznie omija wszelkie problemy jakie niewyrobionemu pisarzowi sprawiać może język z dawnych epok, z drugiej daje czytelnikowi wrażenie obcowania z tym co w baroku najważniejsze - to jest ze swoistą hipertrofią myśli, konceptów i ozdobników stylistycznych. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu taki język może przypaść do gustu, niech zatem pierwsze dwadzieścia stron stanie się dla tej książki swoistym egzaminem: spodobało się? czytajcie dalej! idzie jak po grudzie? można rzucić w kąt.
Nieco więcej miejsca poświęcić muszę kreacji bohaterów bo mam wrażenie, że mimo pewnych uproszczeń tu również Sabaliauskaita wychodzi obronną ręką. Spotkałem się z zarzutem o ahistoryczność myślenia Narwojszów, ale przyznać muszę, że natykałem się na nie niezmiernie rzadko. Żadna to jednak zasługa autorki, po prostu jej bohaterowie myślą jedynie o sprawach tak ponadczasowych jak miłość, sens istnienia, szczęście czy obowiązek. Mylić może pewne przeoranie ich portretów psychologicznych nihilizmem, ale pamiętajmy przecież, że na wszystkich postaciach zaciążyła rzeź Wilna z 1655 roku. W tej perspektywie nie powinno dziwić, że bohater, który oglądał rozbijanie głów niemowląt o ściany domów traci wiarę w Boga lub zaczyna Stwórcy nienawidzić. Niemniej jednak owo poczucie życiowej klęski czasem zbyt mocno ciąży na prezentowanych postaciach. Trochę jak w Henowskim “Kanclerzu” gdzie “klęska wpisana była w polskość” tak i tutaj fiasko politycznych rojen sprzęgnięte z traumą wojny przekłada się również na serię porażek w życiu osobistym. Bohaterowie “Silva rerum” zwyczajnie nie potrafią być szczęśliwi, ale trudno mi doszukiwać się w takiej wizji świata ahistoryzmu. Bardziej irytowały mnie zmiany spojrzenia narratorki na bohaterów - jeśli przez bite dwieście strony wmawia mi się, że Urszula to wyrachowana i pusta dziewczyna, a siostra przełożona skutecznie pleni z jej duszy pychę, to nijak nie uwierzę gdy na pięćdziesiąt kart przed końcem dowiem się, że jednak to Urszulka posiada “miłość w serduszku”, a siostrzyczka grzeszy pychą bo stara się prostować swoje poddane. Wybaczcie, ale taki brak konsekwencji nie powinien się przydarzać, bo jako czytelnik czuję się zwyczajnie oszukany.
Niestety nieco gorzej jest na poziomie rozwiązań fabularnych, choć tutaj też autorka zdaje się hołdować zasadzie “kto nie umie zadziwić niech idzie do stajni”. Czyni to jednak nieco zbyt nachalnie. Zdaję sobie sprawę, że to również może być przyjęcie pewnej gry z fantazmatami epoki, ale mimo wszystko nie potrafię oddalić od siebie wrażenie, że w tym przypadku autorka zdecydowanie przeszarżowała. Dla przykładu: zakochana zakonnica to temat wdzięczny, ale czy musi to być miłość/pożądanie od pierwszego wejrzenia, a pierwszy pocałunek ukochany złoży na jej wargach poprzez klasztorną kratę? Nawet mając z tyłu głowy barokową miłość do wszelkiego “theatrum” trudno nie zauważyć, że Sabaliauskaita z całkiem przyzwoitej powieści historycznej zjeżdża w zwyczajną bulwarówkę. Podobne znamię nosi także wątek ciążącej na rodzie tajemnicy. Ach! Ile by zyskałą książka gdyby pozostał on tajemnicą do samego końca! Tymczasem gdy pęka pompowany balon zagadkowej szkatułki, na jej dnie znajdziemy jedynie mikrą i pełną litewskich resentymentów polityczną intrygę.
I tu muszę zatrzymać się na krótką chwilę, aby zwrócić uwagę na przydarzające się autorce błędy logiczne. Świat “Silva rerum” jest dość prosty i skrojony w zdecydowanie kontrastujących barwach, czasem jednak Sabaliauskaita gubi się w menadrach własnych ideologii. Mógłbym jej wybaczyć antyklerykalne podszczypywanie gdyby potrafiła je uzasadnić czymś więcej niż tylko kolejnym katolickim czarnym charakterem. Tymczasem kiedy fabuła stwarza ku temu szansę litewska pisarka zaczyna sobie przeczyć. Oto bowiem Janusz Radziwiłł jawi się nie jako zdrajca, ale jako człowiek zatroskany o litewski lud, który nie mógł znieść tego, że katolicka spowiedź dawała łatwe odpuszczenie win przez księdza. Co więcej chciał ów magnat zaproponować w zamian? Chciał aby chłopi odpuszczali sobie winy sami - po kalwińsku. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć niechęć ówczesnych protestantów do spowiedzi, o tyle nie potrafię pojąć jak człowiek pokroju Radziwiłła miałby uwierzyć w to, że prosty żmudziński chłop oszukujący raz do roku księdza, nie będzie oszukiwał sam siebie? Nie posądzam go o taką wiarę w siłę sumienia prostego ludu (jeśli pozwalało im ono na okłamywanie księży to już tym bardziej), mam po prostu wrażenie, że autorce ideologia wymknęła się spod kontroli. I żeby nie było, że czepiam się szczegółów - ten argument narratorka przedstawia jako jeden z kluczowych dla decyzji Radziwiłła. Podobnie jest zresztą z tym silnym i niczym nie popartym przekonaniem, o tym że odłączona od Polski Litwa miałaby jakiekolwiek szanse w starciu z potęgami ówczesnego świata. Jeśli król szwedzki ociągał sie z wysłaniem pomocy Tykocinowi to dlaczego miałby w przyszłości bronić Litwinów wobec agresji ze wschodu? Bo w to, że nowe państwo samo oparłoby się Moskwie nie wierzy chyba nikt.
Podobnie nonszalancko poczyna sobie pisarka w zakończeniu powieści. Siłą zbawczą ma być miłość, a drogą człowieka woluntaryzm i świadomość odpowiedzialności za to co się czyni. Wszystko to jednak bez żadnej nagrody w finale. Być może to efekt niezamierzony, ale kiedy narratorka oznajmia, że głowa rodu odnajduje szczęście w mistycznie rozumianej miłości do żony, aby po jakimś czasie zabić tegoż bohatera przedawkowanym afrodyzjakiem, pojawiły się u mnie wątpliwości czy to autoironia czy po prostu nieudolność. Tym większa szkoda bo powieść zdradzała powinowactwo ze “Sto lat samotności” Marqueza. I chociaż nie mam za grosz zaufania do tego co czytam w reklamach z tyłu okładek, to przez pierwsze dwieście strony byłem w stanie zgodzić się z Olgą Tokarczuk, że to “opowieść marquezowska” (ale już z tym, że dziś Sienkiewicz pisałby tak jak Sabaliauskaita już nie). Bo przecież mamy tu sagę rodu przełamanego grzechem, mamy chwilami realizm magiczny (osoba wiejskiego prostaczka, który dosłownie wędruje pomiędzy stronami książki to chyba najlepszy motyw “Silva rerum”), mamy grę symbolami, ale niestety autorka stawia sobie poprzeczkę zbyt wysoko i z Marqueza zostaje ostatecznie tylko pierwsze wrażenie.
Nie chcę być wobec “Silva rerum” niesprawiedliwy - w końcu lektura tej książki zapewniła mi rozrywkę na całkiem wysokim poziomie. Muszę jednak ze smutkiem stwierdzić, że jeśli tak ma wyglądać najlepsza litewska powieść ostatnich lat to źle to świadczy o literaturze u naszych wschodnich sąsiadów. “Silva rerum” broni się jako romans z pewnymi ambicjami i ładnie naszkicowanym tłem, a jako powieść historyczna ponosi sromotną klęskę. Mimo wszystko zupełnie szczerze zachęcam was do zapoznania się z dziejami Narwojszów, tym bardziej że we wrześniu w księgarniach znajdziemy część drugą.
Congratulations @grafzero! You have completed the following achievement on Steemit and have been rewarded with new badge(s) :
Award for the number of upvotes received
Click on the badge to view your Board of Honor.
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word
STOP