Tak, człowiek ma w sobie ogromny pociąg do wykraczania poza granice, do sięgania po coś, co w tym momencie jest poza jego zasięgiem. Ot, dzięki temu wykształciła się kultura, potem cywilizacja.
Bardzo lubię biblijną przypowieść o Wieży Babel: oto mamy ludzi, którzy chcą sięgnąć Boga (dosłownie) budując fizyczny budynek, który utonie w chmurach.
Nie odbierałam tej historii nigdy jako przekazaniu, że człowiek nigdy Boga nie dosięgnie. Wieża Babel jawi mi się jako ostrzeżenie, że budowanie ziemskich potęg nie jest drogą, która prowadzi do Boga, do dotknięcia transcendencji.
Co to ma do transhumanizmu?
Otóż człowiek zawsze będzie chciał się udoskonalać, poprawiać swoją fizyczną ułomność, sięgać po więcej.
Kluczowym pytaniem jest: po co to robi?
Drugim ważnym pytaniem jest: co potem?
My dzisiaj też czujemy presję nieziszczonych jeszcze przyszłości. W wielu sporach o prawa samostanowienia jednostki i definicje człowieka (choćby w debacie o in vitro) podświadomie wysławiamy lęki świata postludzkiego, istot, które mogą być wszystkim, toteż nie widzą sensu w niczym. I wzbiera w gardle nieprzetłumaczalna groza.
[Jacek Dukaj, Krajobrazy duchowości, która jeszcze nie nadeszła]
Podejście które tutaj prezentuję jest podejściem ułomnym właśnie. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić człowieka obdartego z człowieczeństwa, czyli niedoskonałości. Przynajmniej nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że człowiek miałby sam siebie z owej skazy grzechu pierworodnego uwolnić poprzez technologię.
Moje rozważania tutaj to taka kulawa metafizyka.
Sama jestem żywo zainteresowana temu, jak technologia służy człowiekowi.
Jednak zawsze na dnie pozostaje metafizyczny dreszcz grozy (a nie gnozy) przed nieznanym.
Operujemy tak niesamowicie abstrakcyjnymi pojęciami, lubię to! I czekam na więcej wpisów o transhumanizmie.
Dziękuję za obszerny, bardzo interesujący komentarz.
Widzisz... Ty się cieszysz, że temat prowadzi do wysokich abstrakcji, a ja się zastanawiam, czy właśnie abstrakcje nie są historyczną przyczyną, dla której kojarzymy człowieczeństwo z "niedoskonałością". Rozumuję tak: Jahwe Biblii hebrajskiej przypomina greckich bogów, gniewa się, niszczy, wspiera mordowanie na wojnach Narodu Wybranego. Nie jest doskonałą miłością. W ogóle nie jest zbyt doskonały... PóźniejJezus (ten historyczny) także zbyt doskonały nie był, nazywał dzieci nie Żydów psami i musiał się chrzcić w Jordanie, aby zmazać grzechy... (Przepraszam, wiem jak o brzmi dziś, ale są to informacje z Nowego Testamentu).
Kiedy wspólnoty po-Jezusowe oddzielały się od judaizmu i szukały sposobu, aby się przebić w Imperium Rzymu - w kulturze dominował hellenizm i neoplatonizm. Wcześni pisarze chrześcijańscy i Ojcowie Kościoła otworzyli drogę do abstrakcyjnego Boga-idei. Doskonała miłość, wszech-moc, wszech-wiedza - wszystko w stopniu najwyższym.
Doskonałość została zarezerwowana dla Najwyższego, a nam nieszczęsnym pozostały ułomności. Paweł poprzez ideę grzechu pierworodnego (i Jezusa jako anty-Adama) postawił kropkę na i. Ułomność stała się częścią naszej natury i dziś by jej nam nawet brakowało, gdyby transhumaniści mieli rację...
Ale, historycznie patrząc, chyba wcale nie musiało tak być....?