Niebiański szlak Laugavegur

in #polish6 years ago (edited)

Późny wrzesień. Na Islandii jakby dopiero zaczęło się lato, w końcu wyszło słońce, po zimnym, pochmurnym i deszczowym lecie. Wsiadam do wycieczkowego minibusa wielkiej amerykańskiej korporacji turystycznej. Jako pracownik hotelu, sprzedający wycieczki gościom odwiedzającym Islandię, część z nich mogę wypróbować za darmo. Nie bawi mnie to jednak specjalnie, a z tej korzystam wyłącznie jako z transportu. Moim celem jest początek trasy Laugavegur – miejsce, do którego nie dojechałbym łatwo autostopem bowiem można się tam dostać samochodem wyłącznie jadąc przez puste islandzkie wyżyny (pojazdami z napędem 4x4).

Szlak prowadzi od miejsca zwanego Landmannalaugar do Þórsmörk (o których więcej w dalszej części). Jest to jeden z najpopularniejszych szlaków pieszych na Islandii, sławnych ze względu na niewiarygodnie piękne i bardzo zróżnicowane krajobrazy. Przez wielu nazywany najpiękniejszym szlakiem na świecie (!) Trasa ta to 55 km o umiarkowanej trudności w górskim terenie, z często gwałtownie zmieniającymi się warunkami pogodowymi. Na przejście szlaku potrzeba od 2 do 5 dni, zależnie od naszych możliwości i tempa.


Źródło: bookmundi.com

Po drodze do Landmannalaugar czekały nas dwa przystanki. Pierwszym był wodospad Hjálparfoss. Tworzony przez dwie rzeki, spotykające się w jednym punkcie i tworzące wspólny basen. Nazwa oznacza "pomagający wodospad" i wedle słów przewodniczki, wzięła się z tego, że wodospad ten był pierwszą oazą zieleni i życia, na który natrafiali islandzcy przybysze z północy i wschodu przemierzający islandzkie góry i wyżyny. A wędrowano tędy regularnie, gdyż była to najkrótsza droga z tych odległych rejonów na dotarcie na Alþinigi, średniowiecznego islandzkiego anarchistycznego-quasi-parlamentów o którym pisaliśmy na blogu Steem-Hikers. Był to więc przystanek pozwalający odpocząć, łowić ryby czy nakarmić konie wegetującą tutaj zielenią.

Kraterowe jezioro Hnausapollur to przystanek numer dwa. Po 20 minutach postoju, gdy każdy z turystów cyknął fotkę, zmierzaliśmy już do celu właściwego. Przemierzaliśmy czarne pustkowia przez jeszcze jakąś godzinę czy dwie (niestety nie zrobiłem zdjęć), a ja w tym czasie pochłaniałem pierwsze tezy słynnego traktatu Wittgensteina (będąc zupełnie zaskoczonym, jak dobrze go przyswajam!)

Landmannalaugar to miejsce trudne do opisania. Przychodząc z czarnej pustyni pojawiamy się nagle w jednym z najbardziej surrealistycznych miejsc przyrody, jakie można są na tej planecie. Niekończąca się przestrzeń, otoczona z każdej strony cudacznymi, ryolitowymi górami. Ma się wrażenie przebywania w jakimś dziewiętnastowiecznym impresjonistycznym malowidle. Wrażenie właściwie odbiera mowę czy jakiekolwiek werbalne myśli. Jedynie oczy zdają się pochłaniać wszystko, jednocześnie upewniając się, że nie są to halucynacje.

Znajduje się tutaj spora baza i pole namiotowe, gdyż przyjeżdża w to miejsce sporo busów z wycieczkami (jak ten, którym sam tutaj dotarłem), ale jest to także początek szlaku, skąd wiele osób przygotowuje się do trasy (lub odpowycza po jej zakończeniu, jeżeli szli z drugiej strony). Pożegnałem się z wycieczką, która po 2-3 godzinach spędzonych w tym miejscu zamierzała wrócić do stolicy. Było już późne popołudnie, a chciałem tego dnia dotrzeć do pierwszej bazy na trasie (Hrafntinnusker). Postanowiłem coś zjeść i przygotować się do wymarszu.

Zupełnym "combo-breakerem" do i tak ogromnej fantastyczności tego miejsca są ciepłe źródła otoczone nieco bagnistym terenem. Tak, można się tutaj wykąpać w gorącej wodzie, podziwiając te wszystkie wspaniałości. Zrobiłbym to, gdyby nie ograniczony czas tego dnia.

Zrobiło się na tyle ciepło, że chyba pierwszy raz odkąd jestem na Islandii rozebrałem się poza domem do t-shirtu (we wrześniu!). Słońce oświetlające tęczowe góry i ogrzewające skórę mojej twarzy i rąk wprawiło mnie w taką euforię, że właściwie do końca dnia szczerzyłem się jak głupi, idąc niespiesznie szlakiem.

Lawowy Mordor!

Nie ma chyba koloru na palecie barw, który by w jakiejś formie nie występował w tej okolicy. Są czerwienie, zielone skały, pomarańczowe, niemal fluoresencyjne porosty, fiolety – czego tylko oko zapragnie.

Niestety, nie zawsze jest tutaj tak piękna pogoda, na jaką natrafiłem. Tragiczna w skutkach burza śnieżna w czerwcu (!) 2004 roku odebrała życie dwudziestopięciolatkowi.

Natrafiłem też na pozytywniejsze ślady ludziej cywilizacji ;)

Do pierwszej bazy docieram na jakieś 2 godziny przed zmrokiem. Wraz z zachodzącym słońcem gwałtownie zaczeła spadać temperatura. Pośród kamiennych ścianek znalazłem swoje miejsce i rozstawiłem swój tymczasowy dom.

Obudziły mnie podekscytowane głosy. Było zimno. Kalkulowałem w głowie, czy ubrać coś dodatkowego czy próbować zasnąć dalej bez wychodzenia z nagrzanego śpiwora. O swoim istnieniu dał sobie znać pęcherz. Na szczęście!

Gdy wyszedłem z namiotu, ujrzałem pierwszy raz w życiu prawdziwą, pełnoprawną zorze polarną. Droga mleczna wisząca nade mną, wraz z intensywnie rozgwieżdżonym niebem i zielone falbanki przy horyzoncie. Zaniemówiłem. Cały świat po prostu zniknął. Nawet mi nie przeszło przez myśl, że zobaczę zorzę w czasie tej wycieczki. Kompletna ciemność, brak statywu, podekscytowanie, a przede wszystkim bardzo niska, minusowa temperatura nie pozwoliły mi wykonać żadnych sensownych zdjęć. Te znajdziecie w Internecie w ilościach hurtowych. Ale to jest moja pierwsza zorza i będę pamiętał tę chwilę do końca życia. Po jakimś czasie show znacznie osłabło, została tylko blada łuna na niebie, udałem się więc do swojego przybytku ogrzać przemarznięte kończyny.

Lecz parę godzin później ponownie wyszedłem z namiotu.

Tym razem zorza polarna pokrywała CAŁE niebo. Była dosłownie z czterech stron świata, nade mną, na wschodzie, zachodzie, północy i południu. Zmieniała kształty, mieniła się, płyneła po niebie. W każdym zakątku wyglądała nieco inaczej. Błyskała kolorami, zdawała się niekiedy pulsować. Powoli i z gracją. Wraz z tymi kilkoma osobami, które obozowały w tym miejscu, byliśmy świadkami tej pięknej gry świateł. Prawdziwie magiczny moment, który wszyscy podziwialiśmy w ciszy. Ponownie, zdjęcia nie oddają w najmniejszej części tego doświadczenia tej nocy. Była to moja pierwsza próba czegoś, co można nazwać astrofotografią, i to bardzo spontaniczna i improwizowana. Brak szerokokątnego obiektywu i statywu niestety nie pozwolił mi utrwalić "świateł północy" we właściwy sposób.

Wczesnym rankiem trząsłem się z zimna. Długo walczyłem ze sobą, by wyjść i zacząć zwijać namiot. Nie było to łatwe. Szron odmroził mi ręcę i nie mogłem się doczekać, aż rozgrzeję całe ciało wyruszając w drogę. Śniadanie zjadłem na szybkości. Czekał mnie dzień pełen wrażeń w tym magicznym, kolorowym świecie na peryferiach Starego Kontynentu.

Odbijający światło obsydian rozsypany po ścieżce wygląda z daleka jak gwiazdy. Dopiero z bliska widzimy, że jest czarny jak Szatan.

Po dłuższej chwili bujania się po buchających z Ziemii obłokach, kolorowych zmaterializowanych plamach i strumyczkach otworzyła się przede mną iście niebiańska kraina...

Uczucia, które rodzą się w piechurze, przed którym otwiera się tak fantastyczny widok, zrozumie tylko ten, który to przeżył. Ścieżka prowadzi w dół, aż do widocznego na zdjęciach jeziora, a więc krajobraz towarzyszy nam przez dłuższy czas. Ciesząc oko tą krainą podczas powolnego schodzenia w dół zrozumiałem, dlaczego to właśnie ten kierunek szlaku jest tym częściej wybieranym. W innym wypadku widok ten byłby za naszymi plecami.

Przy jeziorze mijam drugą bazę, Álftavatn, która jest zupełnie pusta. Dłuższą chwilę odpoczywam kawałek dalej, przy rzece. Noc spędzam w kolejnej bazie o nazwie Emstrur. Tego dnia zrobiłem ponad 30 kilometrów, a moje dziurawe wkładki do butów dość wyraźnie pocharatały mi pięty – jak widać wyjazd w góry nie może się u mnie odbyć bez bólu uprzykrzającego wspinaczkę. Zasnąłem szybko, koło 19. Następnego dnia byłem o wiele bardziej leniwy i mniej kreatywny, więc zdjęć jest i mniej i są też mniej ciekawe, chociaż trasa i przyroda była równie fascynująca. Odpuściłem jej utrwalanie i skupiłem się na tu i teraz.

Po przekroczeniu ostatniej rzeki (a tych na szlaku jest kilka, i to całkiem szerokich!), wkraczamy w górzysty rejon... porośnięty drzewami. Widok całkowicie egzotyczny dla Islandii. Poczułem się trochę jak w kontynentalnej części Europy. Zwiastowało to koniec trasy i zbliżanie się do Þórsmörk.

Þórsmörk ("dolina Thora") to kraina równie piękna, co ta z początk szlaku. Położona między dwoma lodowcami jest idealną bazą wypadową na jednodniowe wycieczki. Bardzo chciałbym do niej wrócić, bo zostałem tam tylko na chwilkę, czekając na busa. A warto tutaj spędzić co najmniej dwa dni, wspinając się na jedną z pobliskich niskich gór, by obejrzeć porośnięte pasma górskie z wysokości. Jeżeli będę miał szansę, to wrócę tutaj na wiosnę, tuż przed wyjazdem z Islandii. Oczekujcie wtedy bardziej godnego przedstawienia doliny Thora!

Niemniej szlak Lagavegur zrobił na mnie niebywałe wrażenie i w pełni zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych wielodniowych szlaków na świecie. Jeżeli przylatujecie na Islandię na kilka dni, myślę, że wybranie tego szlaku jako waszego głównego celu jest świetnym pomysłem – zobaczycie to, co Islandia ma najlepszego do zaoferowania. A niedaleko z Þórsmörku można jeszcze jednym szlakiem dojść do słynnego wodospadu Skógafoss, skąd blisko do drugiego słynnego Seljalandsfoss. Czy potrzeba czegoś więcej? :)

Sort:  

Twój post został podbity głosem @sp-group kurator @julietlucy.
Niesamowite widoki! :O

Odbijający światło obsydian rozsypany po ścieżce wygląda z daleka jak gwiazdy. Dopiero z bliska widzimy, że jest czarny jak Szatan.

Smocze szkło czarne jak szatan :-D.

Łooo rety jak pięknie. A zorza brak słów....

Zupełny odlot!!!

Ale tam pięknie!

Szlak jest oszałamiająco piękny!
A jaka jest jego trudność? Na niektórych zdjęciach widać w miarę równą i łagodnie biegnącą dróżkę. Czy tak jest przez cały czas? I jak z przekraczaniem rzek? Po kamieniach? Brodem?

I ciekawostka. Z Twoich postów najbardziej zapamiętuję zdjęcia, które w pewien sposób mnie zaskakują, są niespodziewane (vide koń z grzywką). Tym razem biorę łan wełnianki. :)

Szlak jest dość prosty, najturdniejsze są właśnie rzeki, z nieprzyjemnymi kamieniami na dnie. Można sobie stopy pocharatać i dość łatwo upaść i wpaść do wody. Drugą trudnością może być gwałtowna pogoda, która akurat mnie ominęła :) A a propos zdjęć to miło słyszeć, staram się eksperymentować i ze zwykłych widoczków robić coś ciekawszego, ale dopiero się uczę!

Congratulations @saunter-pl! You have completed the following achievement on the Steem blockchain and have been rewarded with new badge(s) :

You made more than 5000 upvotes. Your next target is to reach 6000 upvotes.

Click here to view your Board
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

Support SteemitBoard's project! Vote for its witness and get one more award!

Zdjęcia robią taką robotę, że aż zatęskniłam za tym islandzkim powietrzem. Przeeepiękne!