Poniższy tekst miał być komentarzem pod artykułem @angatt w którym autorka wspomina o wtórnych analfabetach i dyskusji pod nim - w szczególności tej części dotyczącej dysleksji. Oczywiście po raz kolejny znów jakoś mnie poniosła tematyka edukacyjno - oświatowa i kolejny raz tekst się zrobił zdecydowanie za długi na komentarz. Podpinam go więc jako Ripostę do #tematygodnia z nr 41.
Zdjęcie z pixabay.com
Zacznijmy więc od kilku słów o dysleksji
To nie jest tak, że dysleksje są jakimś wymysłem. To, że nikt (w Polsce) nie słyszał o nich 20 lat temu nie znaczy, że problem nie istnieje. Słyszałem, że przed laty polscy lekarze twierdzili, że nie ma takiej jednostki chorobowej jak alergia - to wymysł imperialistycznej medycyny, służący do gnębienia klasy robotniczej zgniłego zachodu :-). No i wszelkie podobne przypadki leczono najczęściej i na okrągło antybiotykami. A to już nie jest śmieszne.
Pedagogika i wiedza o rozwoju dziecka nie stoją w miejscu. One również się rozwijają. Ta wiedza również się zmienia, ewoluuje i częściowo dezaktualizuje. Najstarsi z moich znajomych nauczycieli wspominają początki swoich studiów, gdzie niektórzy wykładowcy próbowali przekazywać tę samą od 40 lat wiedzę, z podręczników z lat 60-tych XX wieku. I jakim szokiem dla tych najstarszych dinozaurów były nowinki z zachodu wpuszczane z takim opóźnieniem przez młodszych wykładowców.
Dysleksje to rzeczywiste problemy - część dzieci powinna mieć po prostu dostosowane programy nauczania, dodatkowe zajęcia, specjalne terapie - stąd np. w szkołach klasy integracyjne. Nie można pozwolić by dzieci z trudnościami w nauce pisania i czytania (które mogą ale nie muszą wynikać z dysleksji) były gnojone starymi metodami. By budowano w nich przekonanie, że są gorsze gdyż nie nadążają z nauką literek za innymi. Kluczowe jest zrozumienie faktu, że ogólny program nauczania, tak naprawdę stworzony dla dzieci bez problemów - najprawdopodobniej nie wystarczy dzieciom z dysleksją czy innymi trudnościami. To nie jest tak, że te dzieci są gorsze czy głupsze. Są po prostu nieco inne. Ich mózgi pracują trochę inaczej niż mózgi większości i potrzebują nieco innego podejścia. I być może nieco więcej pracy i wysiłku.
Są niestety rodzice, którzy nie rozumieją czym jest dysleksja czy jakakolwiek inna trudność w nauczania, bądź też tacy, które w takie trudności w ogóle nie wierzą ("Za moich czasów takich głupot nie było i patrzcie - wyszłem na ludzi!"). I nawet jeśli szkoła organizuje pedagogizację rodziców, próbując szerzyć współczesną wiedzę pedagogiczną na te i inne tematy - to wszystko idzie jak krew w piach. Bo co się będzie belfer wymądrzał, jak taki mądry to czemu jest takim przegrywem, że został nauczycielem i się teraz użera z gówniakami za mniej niż pani na kasie w Lidlu.
Orzeczenie stwierdzające konkretny rodzaj dysleksji (np. dysortografię, dysgrafię czy dyskalkulię) czy inne trudności lub oświadczenie choćby o ryzyku dysleksji może wydać jedynie poradnia psychologiczno-pedagogiczna. O ile się orientuję, problemem jest to, że nauczyciel może jedynie zasugerować by skierowano dziecko na badane do poradni a rodzic może to zrobić ale nie musi. I co gorsza nawet jeśli to zrobił i gdy ma wyniki nie ma żadnego obowiązku pokazywania ich w szkole. A to jest jedyna droga by można było dzieciakowi pomóc. Niektórzy rodzice nie mają o tym żadnej wiedzy i często ignorują wszystkie rady nauczycieli (nie chcąc przed nikim, nawet przed sobą, przyznać, że ich dziecko może mieć jakieś problemy). Są i tacy, którzy mają to gdzieś.
Te dysfunkcje mogą występować z innymi problemami ale nie muszą. Dyslektycy zdarzają się nawet wśród bardzo inteligentnych osób - sam kiedyś takie znałem, niezwykle błyskotliwi i sprawni intelektualnie a nie potrafili napisać najprostszego zdania bez 3 błędów ortograficznych. I nie, to nie żart. Obiła mi się o oczy hipoteza, że nawet Leonardo da Vinci był dyslektykiem i jego lustrzany szyfr wcale nie był szyfrem, tylko właśnie specyficznym objawem dysgrafii.
Kolejnym problemem jest obecnie podejście rodziców. Części z nich od początku edukacji ich dzieci wcale nie zależy na tym by dzieci z nauki coś wyniosły, tylko na tym by zachować jakieś pozory. Bo wyjaśnijcie mi co ma w głowie rodzic, który w pierwszej klasie podstawówki wykonuje za dziecko nawet plastyczne prace domowe? Czy ta dobra ocena rzeczywiście jest najważniejsza? Czy może to by dzieciak od najmłodszych lat ćwiczył rękę w trzymaniu ołówka czy kredki, ćwiczył koordynację ręka-oko, uczył się samodzielności i pokonywania trudności, poznawał smak sukcesu ale i porażki? Nie, najważniejsze jest świadectwo z czerwonym paskiem, które można wepchnąć w mordę tej głupiej sąsiadce co się tak chwali swoim gówniakiem. Z tego podejścia wynika też często chęć podpięcia dzieciaka pod dysleksję tam gdzie jej nie ma - po co ma się uczyć ortografii - oszczędźmy mu tego, przyciśnie się panią pedagog w przychodni to da zaświadczenie o ryzyku i dzieciak będzie miał spokój. Słyszałem kiedyś historię o tym, że jak do polskich szkół wchodziły specjalne zasady oceniania uczniów z dysleksją - to w jednym z liceów 95% uczniów na maturę pisemną z języka polskiego przyniosło zaświadczenia o dysortografii (dzięki czemu nie zabierano punktów za ortografię i interpunkcję). Ale szczerze mówiąc podejrzewam, że to miejska legenda - ale wcale nie dlatego, że nie wierzę, że ludzie w Polsce byliby do tego niezdolni.
A co z wtórnym analfabetyzmem?
@angatt wspomina o zaniku wiedzy nabytej w szkole. Skąd się to bierze? Niestety nie wiem ale mam jakieś podejrzenia. Wszyscy wiemy, że w Polsce mieszka przynajmniej 30 mln. specjalistów z każdej dziedziny. Czy chodzi o piłkę nożną, czy o aerodynamikę i awionikę, czy też chemię organiczną, epidemiologię i wakcynologię. Nie mam pojęcia skąd w nas Polakach bierze się ten brak pokory i nieuzasadnione przekonanie o swojej nieomylności. Nie inaczej jest z edukacją i oświatą. Każdy z nas "został zmielony" przez machinę oświatową, więc każdy z nas jest z automatu świetnie przygotowany do tego by ją krytykować. Przecież w szkole nie uczymy się niczego pożytecznego. Tylko zakuwanie dat i do niczego niepotrzebne głupoty. Po co komu wiedza o tym jak zbudowane są komórki naszego ciała? Po co nam wiedzieć czym są białka a czym cukry. A matematyka? Po maturze już jej nigdy nie będziemy potrzebować - przecież mamy kalkulatory i komputery. 3Z - Zakuć. Zaliczyć. Zapomnieć.
Nawet dzieci w podstawówce już wiedzą, że kucie na pamięć piosenek i wierszyków to czysta głupota. Zapewne dlatego, że doskonale rozumieją jak rozwija się mózg dziecka i jak przebiega proces tworzenia połączeń neuronowych. I jakże zbędne jest ćwiczenie pamięci na każdym etapie edukacyjnym i rozwojowym. Po co uczyć się dat tych głupich wydarzeń historycznych. Przecież znajomość historii do niczego nam się nie przyda a tym bardziej umiejętność układania w sobie w głowie chronologii wydarzeń.
Nawet młodzież w szkołach średnich doskonale sobie zdaje sprawę czym się będą chcieli zajmować w przyszłości i jakie mają możliwości. Nie potrzebują lekcji chemii czy biologii by się przekonać w czym są dobrzy a z czym mogą mieć w przyszłości problemy. Po co im wiedza o literaturze sprzed kilkuset lat, której nikt przecież już nie czyta. Jak zrozumieć inną istotę ludzką nauczą się z młodzieżowych seriali o wampirach, z filmików modnych youtuberów nakłaniających nieletnie dziewczynki do pokazywani biustu na żywo i z demotywatorów. Po co komu nauka tych głupich języków obcych - przecież wujek Staszek od 20 lat kopie rowy w Raichu i wystarcza mu kilka niemieckich słów, dzięki którym wskaże Turkowi w sklepie, które ma podać piwo.
I tak to właśnie powstają ludzie, którzy nie potrafią zrozumieć lekarza stawiającego im diagnozę a na pytanie farmaceuty potrafią odpowiedzieć zamglonym wzrokiem w którym jest jedynie pustka. Zrozumienie umowy kredytowej przekracza ich możliwości zupełnie. Ba, nawet sprawdzenie czy firma pożyczkowa nie oszukuje na odsetkach to zadanie, którego nie da się zrealizować bez wyższego wykształcenia ekonomicznego. I arkusza kalkulacyjnego. Przecież nawet z wyliczeniem wydawanej reszty jest problem - dobrze, że mamy płatności kartą. Kiedyś poraziła mnie przeczytana gdzieś informacja, że kilkadziesiąt procent ludzi w Polsce, nie jest w stanie całkowicie zrozumieć wszystkich informacji z przeciętnego telewizyjnego serwisu informacyjnego.
Wielokrotnie spotykałam się z niedobrym podejściem rodziców do różnych spraw edukacyjnych i okołoedukacyjnych dotyczących ich dziecka. Pisząc "niedobre" mam na myśli takie działania i decyzje, które podejmowane zapewne w najlepszej wierze, czyniły więcej szkody niż pożytku.
Zgadzam się całkowicie z opisem pedagogizacji rodziców. Miałam i mam okazję obserwować te działania z obu stron - jako nauczyciel i wychowawca oraz jako rodzic. Krew w piach. Dlaczego? A dlatego, że tam, gdzie najbardziej wskazana byłaby refleksja nad metodami wychowawczymi, wzorcami, komunikacją z dzieckiem i jakże często oczekiwaniami rodzica wobec dziecka, stoi najwyższy mur oporu, niechęci, nieufności i często przekonania o własnej nieomylności. "Co mi tam ta baba będzie mówiła.", "Ja wiem najlepiej."
Moje dzieci nie mają problemów z czytaniem i liczeniem, syn być może będzie miał problemy z ortografią (po mamusi), u córki obserwuję sporą łatwość kojarzenia i dobre wyczucie ortograficzne, czego sama niestety nie miałam. Oboje za to wymagali pomocy logopedycznej. Bywałam zatem u logopedy jako rodzic, mam koleżankę, która jest logopedą szkolnym, a moja sąsiadka z osiedla prowadzi prywatny gabinet logopedyczny.
Moje dzieci uczęszczały do państwowej poradni, do pani, która świetnie nawiązywała z nimi kontakt, diagnozowała stan wyjściowy i postępy i dobierała ćwiczenia tak, że podczas każdej wizyty widoczny był progres. Natomiast sama słyszałam o niej bardzo nieprzychylne opinie rodziców. Wiecie dlaczego? Powodem był sposób pracy. Wizyty odbywały się raz w miesiącu, rodzic towarzyszył dziecku i uczył się wykonywać kolejną partię ćwiczeń, a później należało codziennie ów zestaw powtarzać z dzieckiem. Zajmowało to codziennie około kwadransa, oczywiście wskazane było przepowiadanie też kilka razy dziennie słówek czy zdań. Taki system nie odpowiada wielu rodzicom - wolą oni raz w tygodniu przywozić dziecko na półgodzinne zajęcia prywatne i pozostawić całą pracę logopedzie (sami czekają w samochodzie lub jadą gdzieś w swoich sprawach). Zajęcia logopedyczne w szkole ze względu na niskie przydziały godzin również wymagają dość ścisłej współpracy z rodzicem, a bywa różnie - często dziecko przy pełnej akceptacji rodzica zwyczajne "nie bywa".
Miałem okazję obserwować rożne tego typu dziwne postawy również u swoich krewnych. Rodzice konkretnego dzieciaka, z którym wystarczy spędzić pół godziny przy jednym stole by uświadomić sobie, że jest specyficzny (jestem lajkonikiem ale według mnie, przynajmniej ociera się o okolice aspergera) przez kilkadziesiąt minut gadali z jakimi debilami mają do czynienia w szkole, bo Ci odważyli się zasugerować wizytę w poradni. Pomijam, że działo się to przy dziecku i zdania w rodzaju "jeśli sobie nie radzi to sama powinna iść do psychologa" na pewno skutecznie niszczą autorytet nauczycieli u dziecka.
Co do wspomnianych przez Ciebie oczekiwań wobec pracy logopedy z dzieckiem - to kolejny temat rzeka. Już się kiedyś wypowiadałem o tym, że nie rozumiem czemu niektórzy ludzie wydają się pragnąć, a czasem wręcz żądać, by wszyscy naokoło zamiast nich zajęli się wychowaniem i utrzymaniem ich dzieci. Nie mogę tego pojąć.
Przypomniała mi się smutna historia z sąsiedztwa, o matce, które wykorzystuje wręcz inwalidztwo swojego dziecka między innymi jako pretekst do tego by nie musieć pracować (przecież musi się zajmować kalekim dzieckiem). Dzieciak tak naprawdę zajmuje się sam sobą, widać że jako kalectwo wydaje się urwisowi w ogóle nie przeszkadzać (szczególnie w byciu urwisem). Co będzie dalej nie wiadomo, bo matka lubi rozpowiadać o tym jak jej dziecko jest skrzywdzone przez los. Zapewne samo dziecko tego też wysłuchuje co raczej jakoś się na nim odbije. Mało tego, przez to że matka obnosi się z kalectwem dziecka nie załatwia mu ciągle protezy - która jak mi się zdaje jest niezbędna. Dzieciak przecież rośnie i kręgosłup potrzebuje równomiernego obciążenia obu stron ciała. Ale przecież kiedy będzie miało protezę to nie będzie się niczym wyróżniać od innych dzieciaków z sąsiedztwa. Słyszałem, że nic nie jest w stanie jej przekonać. Ani nauczyciele i szkoła, ani lekarze, ani rehabilitanci. Jak grochem o ścianę. Tego też nie mogę żadną miarą ogarnąć.
Po mamusi? W to nie uwierzę. :-D
Bardzo popularna "rada" stosowany w filipikach przeciwko tej czy tamtej nauczycielce bądź nauczycielowi. Dobrze, gdy podczas takich rozmów rodaków przy stole znajdzie się ktoś, kto trochę stonuje oburzoną mamę. Prawie zawsze nadaje się do tego przypomnienie, że dziecko w szkole funkcjonuje inaczej niż w domu - tam jest w grupie, jest uczniem, kolegą.
Jeżeli takie tyrady odbywają się w gronie kilku matek o podobnym nastawieniu do edukacji "swojego dziubdziusia", to zwykle kończy się otwartym pójściem na udry ze szkołą, pisaniem skarg i poczuciem wielkiej krzywdy.
Myślę, że problem polega głównie na tym, że są osoby, które każdą uwagę, wskazówkę, sugestię dotyczącą ich dziecka odbierają jako atak na nich samych. Jakiś procent populacji po prostu tak ma (zresztą nie potrzeba do tego dzieci - wystarczą posty na Steemicie; mało to razy o uwagi do treści wpisu lub flagę autor reagował zupełnie nieadekwatnie?). Szkoda, bo w ten sposób ludzie zachowują status quo, który jest po prostu niekorzystny.
Pozdrowienia od osoby, która w pisemnej pracy maturalnej nie używała wyrazu "rzadko" bo nie miała pewności co do jego pisowni (podobnie zresztą było z "marzyć", "korzystać" i pewnie z jeszcze kilkunastoma innymi). :)
Z jednej strony ludzie na siłe doszukujący się dysleksji u swoich dzieci, by im "ułatwić" i by nie musieć samemu spędzać czasu z dzieckiem na mozolnym powtarzaniu zasad pisowni- z drugiej strony ludzie, którzy uważają, że dysleksja to wymysł dzisiejszych czasów. Często można spotkać się z tym, że ludzie nie doceniają postępu medycyny i nauki i wolą żyć kilkadziesiąt lat do tylu, bo wtedy było mniej chorób.
Przeraża mnie to, ale sama na swojej drodze spotkałam kiedyś matkę, która na oceny swojego syna z języka polskiego zareagowała "to nic, załatwimy zaświadczenia, takie jak ma maciek i ty też będziesz się lepiej uczył"- lepiej uczył, czy dostawał lepsze oceny? To jest różnica...
Dokładnie tak. To właśnie miałam na myśli pisząc swój komentarz pod postem wyjściowym Agi "to nic, załatwimy ci zaświadczenie......". Po co czytać, po co matematyka, na cholerę mi zapamiętywanie dat itp. I takie mamy dziś tego skutki.
Moja babcia skończyła 3 klasy szkoły podstawowej, miała piękny charakter pisma, nie robiła błędów ortograficznych, znała na pamięć bajki "Powrót taty" i wiele innych, których tytułów nie pamiętam, ale słuchałam z zapartym tchem. Babcia pamiętała te bajki do śmierci.
Tak mi się przypomniały pewne rodzinne historie. Dziadek mojej mamy ukończył chyba z 5 klas. Miał straszne przeżycia w czasie wojny, nosił w sobie odłamki i kulę i codziennie zmagał się z bólem. Ciężko pracował do ostatniego dnia życia, ale zawsze był pogodny i uśmiechnięty. I zawsze miał jakieś wierszyki dla wnuczków i prawnuczków. Ja tam niewiele pamiętam ale starsi krewniacy mówili, że było ich setki. Żaden nie pamiętał by jakiś wierszyk się powtórzył.
Inna historia sprzed kilkudziesięciu lat to o tym jak ktoś musiał uciec z domu żeby móc się uczyć w szkole średniej. I złamał serce ojcu, któremu brakowało rąk do pracy w gospodarstwie i sam był straszliwie rozdarty - bo chciał się dalej uczyć. Ludzie nie rozumieją, że dostęp do edukacji to przywilej. Najwyraźniej na niego nie zasługują.
Domyśliłem się co miałaś na myśli - chciałem to trochę rozwinąć :-).
Dziękuję bardzo za ten tekst.
Witaj, możesz się odezwać do mnie na priv.
Cześć. Na priv to znaczy na chata? Odezwałem się, wyglądasz na offline. :-)