Cud listopadowej nocy

in #polish6 years ago (edited)

To był ponury, listopadowy dzień. Piąty listopada - mam pamięć do dat. Za oknem było już prawie ciemno, a wiatr wśród drzew wiał bez litości. Mieszkałem wtedy na wsi, do najbliższej cywilizacji miałem kilometr marszu. Niewiele, jednak w taką pogodę nawet takiego dystansu nie chciało się przechodzić.

Wyschnięte źródło

Jak to się mówi: gość w dom, bóg w dom, a właśnie gościłem przyjaciół. Nieszczęściem wielkim skończył się nam alkohol, a mnie fajki, bo wtedy kurzyłem jak smok. Pech, jak nic. Stwierdziliśmy zatem, że mimo pogody, trzeba ruszyć cztery litery i pójść po zapasy. Troszkę już wcześniej wypiliśmy, więc jazda samochodem odpadała, ale spacer przez las, bo taką drogą wiodła najkrótsza trasa, wydawał się pomysłem okrutnym, choć koniecznym. Okutani w kurtki i szaliki ruszyliśmy.

Droga do sklepu przebiegała wzdłuż dość niebezpiecznej wąskiej jezdni, otoczonej z jednej strony drzewami, a z drugiej polem. Dopiero za mostem wchodziło się w cichy i bezpieczny las. Mimo wsi i przyrody dookoła hałas był tam dosyć spory. Ta droga to ulubiony skrót kierowców pomiędzy dwiema odległymi częściami pobliskiego miasta. Jednak dziwnym trafem, gdy szliśmy na moment zrobiło się cicho, a wśród ledwo słyszalnego szumu wiatru przyjaciółka Ola usłyszała pisk.

Coś małego za kamieniem

Reszta z nas pisku nie słyszała, jednak koleżanka uparła, by chwile poczekać, wsłuchać się, a najlepiej pójść sprawdzić. Drugi pisk, który rozległ się po chwili my też usłyszeliśmy. Dźwięk dobiegał spośród drzew, gdzie czasami ludzie wyrzucają śmieci. Przez kanał melioracyjny najdzielniejsza i obdarzona najlepszych słuchem z nas Aleksandra, przedostała się do zagajnika. To, co wydawało pisk widocznie zauważyło naszą obecność i zainteresowanie, bo z chwili na chwilę piszczenie było częstsze. Teraz słyszeliśmy je wyraźnie - jakby ktoś dawał znać: “Tu jestem”.

Po chwili poszukiwań, zza ogromnego kamienia Ola wyciągnęła kocię. Małe, takie niespełna dwumiesięczne. Chude, zmarznięte, z zaropiałymi oczami, prawie ślepe. Mocno przerażone, chociaż wołające o pomoc od kogolowiek. Nie wiem, czy ktoś ją wyrzucił, czy oddaliła się od matki, chociaż takie maluchy raczej nie chodzą w tak dalekie trasy, a od jakichkolwiek domostw było dość daleko. Nie wiem również, ile czasu była pod tym kamieniem, jednak, jak nam powiedział potem weterynarz, długo tam by nie przeżyła.

Zupełnie zapomnieliśmy o alkoholu i fajkach. Trzeba było zająć się ratowaniem zwierzaka. Wróciliśmy szybko z kociakiem pod pazuchą do domu i zaczęliśmy szukać najbliższego całodobego weterynarza. W natłoku adrenaliny procenty szybko wywietrzały i pojechaliśmy zbadać chorego do specjalisty, o uśmiechu Jacka Nicolsona. Pan doktor pooglądał, dał kroplówkę i leki, wychwalał nas za dobroć serca, a potem zainkasował 150 zł.

Wendeta na emigracji

Kot, a w zasadzie kotka, czego wcześniej nie było czasu sprawdzić, z godziny na godzinę odżywała. Problem pojawił się jednak, co z nią zrobić. Ola chciała wziąć kota ze sobą, jednak okazało się, że jej chłopak od pierwszego kontaktu ze zwierzęciem drapie się i kicha. Jak nic uczulenie na sierść. Zatem ta opcja opadała. Ustaliliśmy, że kotka będzie kotem emigracyjnym. Teoretycznie należącym, chociaż w przypadku każdej istoty żywej to niegodne określenie, do Aleksandry, jednak będącym pod moją opieką.

Nadaliśmy jej imię Wendeta, na cześć słynnego cytatu Remember, remember the fifth of November. W skrócie Wendy.

Nie byłem specjalnie zadowolony z nowego mieszkańca w domu. Nic do zwierzaka nie miałem, jednak nie chciałem na siebie przyjąć odpowiedzialności za opiekę. Ale nic to, nie było innego wyjścia. Wszyscy znajomi już mieli koty lub psy, albo z ważnych powodów nie mogli mieć. Zostałem zatem z musu opiekunem sierściucha. Trochę jakbym został pół-ojcem :)

Dzień po dniu kotka dochodziła do siebie, a ja coraz bardziej stawałem się zwariowanym na jej punkcie kociarzem, uradowanym na widok każdej śmiesznej minki czy nieporadnych kroków malucha. Czasami samo obserwowanie dawało dużo przyjemności i uspokajało. Poznałem również uroki kociego mruczenia. Po kilku miesiącach byłem cały jej, a ona moja.

Minęły lata

Nie wyrosła na duża kotkę, dlatego z Wendy zmieniła się w Małą. To imię bardziej do niej pasuje. Z wendetą też jej charakter nie ma wiele wspólnego. Jest raczej płochliwa. Tak, jakby cały czas czuła stres i zagrożenie, gdy siedziała pod kamieniem wśród drzew w listopadowe zimne dni. Długo musiałem pracować na jej zaufanie, chociaż dostawała najlepsze kąski jakie chciała i zawsze miała miejsce w łóżku.

Po 9 latach od tamtych wydarzeń nadal niektórzy moi znajomi uważają, że żartuję, gdy mówię o swoim kocie. Zawsze, gdy są u mnie, kot zaszywa się w nieznanym miejscu i przerażony czeka, aż niechciani dla niej goście opuszczą dom. Jest grzeczna, czysta, mało je, nie budzi mnie, nie przeszkadza, nie zwraca na siebie specjalnej uwagi. Kot idealny.

Ma oczywiście swoje humory i nastroje, jak każdy. Najlepiej wtedy dać jej spokój i nie zaczepiać, ale o tym wie każdy opiekun sierściucha. Jednak, gdy sytuacja jest pod jej kontrolą moja futrzasta przyjaciółka okazuje największą czułość i przywiązanie na jakie kota stać. No i ma trochę szczęścia, bo trafiła na największego świra na jej punkcie pod słońcem!

Peace and love @veggie-sloth


Mała niestety nie udzieliła pozwolenia na fotografowanie, wstydliwa jest bardzo. Zdjęcia zatem z Pixabay. Artykuł zgłaszam nieśmiało do konkursu #tematygodnia, w kategorii: 3: Pech, który zamienił się w szczęście... lub odwrotnie.

Sort:  

Moja, już świętej pamięci, Stokrotka wytoczyła mi się z krzaków pod nogi gdy wagarowałem w zapuszczonym parku, jeszcze jako wczesny licealista. Pogoda była ładna a kociak czarny, zdrowy i lśniący, więc przypuszczałem, że gdzieś czai sie jej mama. Biedne dziecko lazło za mną drąc pysk do końca parku, a potem dalej - wsadziłem ją do kieszeni dopiero gdy doszliśmy do ruchliwej ulicy. Jej pierwsze lata upłynęły nam na dzikich pojedynkach, grze w szachy i rozwalaniu się na książkach . Z czasem, Stokrotka wyrosła na niezależną, drobną lecz bezwzględną czarną kulkę agresji. Zawsze była kotem wychodzącym i gdy przeprowadziliśmy się do chałupy z ogrodem, musiała sporo udowodnić tubylczym kotom i mniejszym psom. Poradziła sobie znakomicie - czasem wracała z pozlepianym futrem i pchała się pod prysznic aby spłukać krew letnią wodą. Co ciekawe, przy takich kąpielach zwykle nie stwierdzaliśmy na niej ran. Szybko inne koty przestały bywać w naszym ogrodzie, a jeden zupełnie gdzieś zniknął i zgrało się to dziwnie z jednym z ostatnich krwawych pryszniców Stokrotki. Gdy już na dzielnicy panował szacunek, Stokrotka wracała pachnąca ziołami i kwiatkami, o które akurat się otarła. Gdy się wyprowadziłem, a ona została z rodzicami w chałupie z ogrodem, miała do mnie żal przez długie lata. Przeżyła prawie jakieś 17 lat i odeszła w nimbie legendy, otoczona miłością rodziny i bojaźliwym szacunkiem innych zwierząt. Jestem dumny, że przyszło mi mieszkać pod jednym dachem z tak wspaniałą bestią:D. Pozdrawiam!

Piękną opowieść, dzięki wielkie! To widzę, że była to długa przyjaźń dwóch niezależnych osób :) 17 lat robi wrażenie :) Kiedyś Mała przegoniła z ogrody 10 x większego od niej psiak, w sumie nawet sympatycznego. Pękałem z dumy i rozbawienia, bo nagle napuszyła się i syczała - wszedł na jej teren i bezczelnie chciał się zaprzyjaźnić :)

Bardzo ciekawy post
Bardzo profesjonalnie zrobiony ciekawy materiał godny polecenia
Pozdrawiam Twórcę

Dzięki wielkie :) Również pozdrawiam!

dobry tekst +++

Dziękuję :)

prawie się wzruszyłam :) piękna historia! ja w podobnych okolicznościach znalazłam jedną z moich kotek- w pobliżu śmieciowiska. tak piszczała, że słychać ją było z daleka. była malutka (ok. 3 mscy), był niezwykle zimny styczeń (zaspy po kolana, około -10 stopni). po latach jest tak samo płochliwa i grzeczna jak Twoja :)

No wiesz co!? Ja tu taki wyciskacz łez napisałem, a tu prawie się wzruszyłam :)) Mam wrażenie, że takie uratowane koty pamiętają potem wiele lat traume i są poprostu grzeczne z wdzięczności, chociaż to ja bardziej jej jestem wdzięczny za dawanie mi radości każdego dnia :)

Kolega dostał czarnego kota, żeby się nie nudził ze schroniska adoptował kotkę. Pierwszy raz dała się mu dotknac po roku w domu a po dwóch latach pierwszy raz położyła się koło niego w łóżku. Do mnie sama podeszła po 3 latach jak u niego bywałem. Ktoś musiał ja strasznie skrzywdzic, nie ufała ludziom.

Moja ufa tylko swoim, chociaż też nie do końca. To w końcu kot - musi zawsze dbać o swoje TSA :)

Od piątku jest w naszym domu kociczka. Ma jakieś 4-5 tygodni. Nazywa się Marmolada. :)

Ucałuj ją ode mnie :) O ile będzie miała ochotę na pieszczoty! Cudowne imię :D

Ochotę na pieszczoty ma równie często co chętkę polowania na palce stóp, więc wymiziam i wycałuję. ;)
Imię, bo to chyba szylkretka pręgowana - patrzysz i wiesz, że Marmolada.

Ciekawę, że bardzo często imiona właściwe przychodzą nam spontanicznie. Jakże wiele jest przykładów oficjalnych imion, na przydkład Herman, którew rzeczywistości okazuje się, że to co najwyżej Heniusiem :)

Aż zatęskniłem za moim sierściuchem.

Oooooo kiciuś! :) Piękna historia =) Zwierzaki robią swoje jednak x)

Można zupełnie zwariować :D

cuudna historia!
prawdziwa!
tez mam Kota-Znaleziucha!
chociaż w przypadku Kotow, to nigdy nie wiadomo kto tu kogo MA :D
(co myśmy ze sobą przez te lata nie przeszli!, ech!
długo by opowiadać)

i mamy to samo w domu, tzn. żaden z naszych znajomych nam nie wierzy, ze mamy Kocisko.
wychodzi, wyczołguje sie (z szafy, spod łóżka, zza pralki itd), dopiero ok.godzinę po wyjściu z domu gości.
a i to niepewne:)

ale za to jak mrruuczy!
pierwsza klasa!!

To może to ten sam kot? :)) Zdecydowanie to kot ma nas, w moim domu liczy się przede wszystkim kot - potem cała reszta :)

:-)

... i piękne kociaki :-)

no bardzo! :)

Szanuje mocno! W trakcie podróży jak spotykamy głodne zwierzęta to zawsze dokarmiamy i dajemy trochę miłości.

Czy bardzo dużo w Am. Śr ich jest? W Polsce odzyczailiśmy się w miastach od błąkających się psów czy kotów. Bardzo mało ich teraz, ale na całym świecie to w miastach spory problem.

Najwięcej było na Kubie i były tak głodne, że bułki same wyciągały z toreb. A tak to ludzie na wsiach maja ich po 5 czasem więcej, ale ich nie karmią za bardzo. Koty sobie poradzą to starych nie widać, tylko małe.

Dobrze, że tekst ma happy end;) W pewnym momencie poczułam niepokój...

Ten happy end właśnie w tym momencie domaga się jedzenia :)