Czasami zdarzają się dni, kiedy wstajesz rano i wiesz, że to nie będzie dobry dzień. Czujesz się źle, nie masz ochoty wychodzić z domu, przygniata cię ciężar własnej egzystencji. Ja mam tak codziennie. Każdego poranka zabija mnie dzwonienie mojego budzika, a później jest tylko gorzej. Gdy kończy się sen, zaczynają się moje katusze. Pierwsze sekundy po przebudzeniu są dla mnie równie bolesne i przerażające jak pierwsze chwile noworodka po porodzie. Ja również wydaję wtedy swój pierwszy krzyk – krzyk rozpaczy i wewnętrznego cierpienia. Jednak o ile dziecko jest w stanie przyzwyczaić się do tego świata do którego dołączyło, to ja już tego nie potrafię. Męczy mnie pragnienie powrotu. Powrotu do momentu kiedy jeszcze mnie nie było na tym świecie. Żałuję, że przed moimi narodzinami nikt mnie nie zapytał czy chcę brać udział w tej chorej, nieuczciwej grze zwanej życiem, w której ciągle przegrywam. Teraz już jednak nie mam żadnego wyjścia. Skoro zostałem graczem, muszę grać w taki sposób, aby porażka przynosiła mi jak najmniej szkód. Początkowo miałem nadzieję, że przyzwyczaję się do ciągłego bycia ofiarą, że będę w stanie zaakceptować swój przeklęty los. Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie, każda kolejna przegrana przygniata mnie coraz bardziej. Z każdym kolejnym rokiem jestem bardziej i bardziej zmęczony uczestniczeniem w czymś w czym nigdy nie chciałem być. Bezustannie czuję się jak dziecko zmuszone do grania w jakichś jasełkach, a które boi się publicznych występów, wstydzi się przed publicznością.
Wstaję z łóżka tylko dlatego, że boję się iż w nim umrę i przez wiele lat nikt nie znajdzie mojego ciała. Nie chcę zgnić w mieszkaniu. Myślę, że zdecydowanie lepiej byłoby rozłożyć się na głębokości półtora metra w ziemi.
Za moim oknem zawsze pada deszcz, zawsze jest szaro i brzydko. Nie chcę przez nie patrzeć, jednak jest to jakby odruch bezwarunkowy nad którym nie mogę zapanować. A każde spojrzenie przez nie powoduje u mnie płacz, niezwykłe wzruszenie, olbrzymią tęsknotę za czymś nieokreślonym, za czymś czego teraz tak mi brakuje, a czego nawet nie potrafię nazwać. Kiedyś nawet zasłoniłem okno ciemnymi kotarami, które przybiłem gwoździami do ściany, żeby uniemożliwić ich odsunięcie. To jednak tylko pogorszyło sprawę. Mój nastrój stał się jeszcze gorszy, a te zasłony kojarzyły mi się z kurtyną, która opadła, bo spektakl pod tytułem „Moje szczęśliwe życie” zakończył się już dawno. Czasami nawet odnoszę wrażenie, że tego przedstawienia nigdy nie grano.
Źródło: https://pl.pinterest.com
Aby jakoś się pobudzić obmywam twarz zimną wodą. Lubię to uczucie orzeźwiającego chłodu, gdy zimna ciecz spływa po mojej twarzy. Komórki nerwowe wzniecają się do działania, krew zaczyna płynąć szybciej. To chyba najprzyjemniejszy moment w całym moim dniu. Po otarciu twarzy ręcznikiem lubię kłaść palec na szyi i czuć krew tętniącą pod skórą. A więc jeszcze żyję. To jest naprawdę fascynujące, że mojemu organizmowi bardziej zależy na moim życiu niż mi. A może to jest właśnie mój największy problem? Że moje ciało działa niezależnie od mojego umysłu i choćbym bardzo chciał to nie potrafię zatrzymać mojego serca samymi myślami i pragnieniami. A na użycie bardziej doraźnych środków jestem za słaby.
Na śniadanie jem zawsze musli z owocami. A przynajmniej tak jest napisane na opakowaniu, bo ja zawsze mam wrażenie jakbym żuł kawałek mokrej szmaty lub gąbki. Na siłę wmuszam w siebie małą porcję. Jedzenie już od dawna przestało być dla mnie przyjemnością, a stało się zwykłym obowiązkiem. Wszystko co robię, robię dlatego, bo tak wypada, bo przecież trzeba coś robić. Bo tak robią inni ludzie, a trzeba zachować jakieś pozory normalności w tej nienormalności. Trzeba grać swoją bezsensowną rolę, za którą na pewno nie otrzyma się Oscara, a jedynie nagrodę zwaną śmiercią. Chociaż jak się zastanowię to śmierć jest dla mnie nawet bardziej wartościowym wyróżnieniem.
Następnie myję zęby, ubieram ciemne spodnie i wkładam na siebie białą koszulę. Czerń i biel to jedyne dwa kolory, które rozróżniam. Wszystkie inne to dla mnie tylko różne odcienie szarości. Już dawno ciepłe barwy przestały mnie ogrzewać, a zimne chłodzić. Patrzę na nie całkowicie beznamiętnie, równie dobrze mogłoby ich dla mnie nie być.
Do pracy dojeżdżam komunikacją miejską: tramwajem lub autobusem. Nie przeszkadza mi specjalne tłok, tak jak i nie cieszę się, gdy jest dużo wolnego miejsca. Dla zabicia czasu odliczam sobie kolejno sekundy, marząc o tym, że każda następna może być chwilą, gdy zdarzy się jakiś wypadek: tir zmiażdży autobus w którym jadę lub na tramwaj spadnie samolot. Niespodziewana śmierć byłaby dla mnie prawdziwą niespodzianką. Czułbym się wtedy tak jak solenizant, który przez cały dzień myślał, że nikt nie pamiętał o jego święcie, a gdy wieczorem wraca do domu, okazuje się, że jego rodzina i przyjaciele zorganizowali w tajemnicy przed nim urodzinowe przyjęcie. Sam nie znam tego uczucia, bo nie mam nikogo, kto pamiętałby o dniu moich urodzin, ale podejrzewam, że to byłoby bardzo przyjemne. Swoją drogą każde moje urodziny są dla mnie wyjątkowo przykrym dniem. Kolejny rok mojego życia nie jest dla mnie powodem do radości. W tym dniu okropnie żałuję i jest mi strasznie smutno, że doczekałem kolejnych urodzin. Nie mam nawet satysfakcji, że jakoś wytrzymałem tych następujących po sobie trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Satysfakcję mógłbym mieć wtedy, gdybym wierzył, że mój ból zostanie wynagrodzony, że moje męczarnie mają jakiś sens. Tej wiary jednak nie mam, zostało mi jedynie przekonanie, że kiedyś umrę. A znając moje parszywe szczęście nie nastąpi to pewnie zbyt szybko. Czasami sobie myślę, że los sobie ze mnie po prostu kpi i uznał za doskonały żart obdarzenie mnie długowiecznością w postaci ponad stuletniego żywota.
Od kilku lat mam tę samą pracę. Od godziny ósmej rano do szesnastej po południu siedzę przed komputerem i sprawdzam mailowe rezerwacje na kursy firmy transportowej, która mnie zatrudnia. Przez osiem godzin z jedną trzydziestominutową przerwą rezerwuje innym ludziom miejsca w autobusach i busach jeżdżących po całym kraju. Nie wiem czy to jest dobra praca. Nie wiem czy powinienem na nią narzekać. Nie pracowałem nigdzie indziej, więc nie mam żadnego porównania. Ważne, że zarabiam tyle, aby móc opłacić rachunki i kupić jedzenie. Śmierć z głodu byłaby zbyt bolesna, a ja bardzo boję się fizycznego cierpienia. Bycie bezdomnym też nie byłoby zbyt komfortowe, dlatego chyba dobrze że mam tę pracę.
Na obiad przygotowuję sobie mrożonki. Ludzie podobno narzekają na słabe walory smakowe tych produktów. Ja i tak nie odczuwam już smaków, więc dla mnie to bez różnicy co jem. Nie mam też nigdy apetytu, nie odczuwam zwykle głodu. Jedynie burczenie dochodzące z mojego brzucha sugeruje mi, że nadchodzi pora na posiłek.
Lubię oglądać filmy przyrodnicze. Patrzeć jak beztroskie gazele wypasają się na sawannie, gdy nagle zza krzaków wyskakuje lew, który pragnie dorwać swoją ofiarę. Antylopy w jednej chwili zrywają się do ucieczki. Instynkt przetrwania, chęć przeżycia zakotwiczona gdzieś głęboko w ich jestestwie, dodaje im sił do biegu. Ta, której pragnienie uniknięcia śmierci jest najmniejsze, zostaje dognana przez drapieżnika i staje się jego pożywieniem. Gdybym ja był taką gazelą, to nawet nie starałbym się uciekać przed lwem. Stałbym w miejscu i próbowałbym wyglądać jak najapetyczniej. Niestety nie jestem czworonożnym roślinożercą, a w moim świecie nikt na mnie nie poluje. Nikt prócz moich myśli.
Gdy już znudzi mi się gapienie w telewizor, puszczam sobie cicho muzykę klasyczną. Najczęściej słucham Sonaty Księżycowej Beethovena. Kładę się wygodnie na kanapie i pozwalam moim myślom błądzić po zakamarkach mojego umysłu. Często nie skupiają się na niczym szczególnym, lecz czasami zaczynają dręczyć mnie jakieś refleksje, od których nie mogę się uwolnić. Czy ja żyję? Zależy jak na to spojrzeć. Oddycham, poruszam się. Zdaje się, że nawet myślę. Ale czy to prawdziwe życie? Podobny żywot wiedzie mała rybka w ogromnym oceanie. Jednak ona musi być nieporównywalnie szczęśliwsza, bo nie odczuwa innych potrzeb poza jedzeniem, oddychaniem i swobodą ruchu. Natomiast ja, pomimo tego jak bardzo chciałbym to ukryć, czuję że chcę czegoś więcej. Problem jest taki, że nie wiem już czego chcę, chyba nigdy nie wiedziałem. Tym bardziej nie widzę najmniejszych szans na zaspokojenie tego braku. Jedynym rozwiązaniem jakie mi się nasuwa jest usunięcie mnie. Jeżeli mnie nie będzie, nie będzie moich nieokreślonych potrzeb. Najgorsze są chwile, gdy chciałbym coś bardzo zrobić, cokolwiek. Ruszyć się wreszcie z piedestału mojej żałości i żałosności, rozpocząć jakieś działanie. Nie mam jednak całkowicie pojęcia co mógłbym zrobić. A gdy już pojawia się jakaś myśl, jakiś mały drogowskaz, wtedy mój zapał gaśnie jak zapałka wystawiona na huraganowy wiatr. Część moich pragnień o wyjściu z nicości, w której się obecnie znajduję, przegrywa toczące się nieustannie bitwy z moim lenistwem i strachem. Tak, jestem tchórzem i to największym o jakim kiedykolwiek słyszałem. Chowam się za maską brudnej rzeczywistości, którą widzę jedynie przez pryzmat mojego pesymizmu. Wmawiam sobie, a raczej mam przekonanie, że nic mi nie wyjdzie, zakopując głęboko światło nadziei, które i tak przebija się na powierzchnię przez pory glebowe. Jednak te słabe promyki sprawiają mi jedynie ból bezradności i niezdecydowania. Łatwiej by mi było nie mieć żadnych pragnień, żadnych nadziei, bo wtedy byłoby mi znacznie prościej wegetować niczym roślinka. Dlaczego nie jestem trawą?
Uwielbiam sen. Sen jest dla mnie jak powrót do czasów, gdy jeszcze nie istniałem. Jest jak prawdziwa przerwa od rzeczywistości - od życia. Ta pauza dla mnie mogłaby trwać wiecznie. Gdybym wierzył w niebo to wyobrażałbym je sobie właśnie jako niekończący się sen, z którego nic bym nie pamiętał. Niestety rzadko doznaję luksusu zaśnięcia. Najczęściej przewracam się jedynie w łóżku lub staram się leżeć bezruchu na plecach, wyobrażając sobie, że jestem we własnej trumnie. Środki nasenne niewiele pomagają. Powodują jedynie to, że jestem bardziej znużony, lecz nie ułatwiają mi zaśnięcia. Wielokrotnie myślałem nad tym by połknąć kilkadziesiąt takich tabletek i popić je alkoholem, by potem wreszcie prawdziwie zasnąć. Jestem jednak zbyt wielkim tchórzem by to zrobić. Prawdopodobnie i tak bym wszystko zwymiotował. Albo karetka, którą bym wezwał, aby zabrali moje zwłoki przyjechała by zbyt wcześnie i mogliby mnie odratować.
Leżę i myślę. Kiedyś było inaczej. Kiedyś nie było weltschmerzu. Kiedyś była Ona, a teraz jest nicość. Kiedyś był jej śmiech, teraz jest cisza i mój niemy krzyk rozpaczy. A może nigdy nie było kiedyś, a to co jest teraz jest wieczne i niezmienne?
W końcu czuję, że zaraz zasnę. Niedługo będzie już świtać, więc moja przerwa od życia nie będzie zbyt długa. Niedługo nastąpi bolesne przebudzenie. Już za chwilę będę musiał wstać. Wstać i znów zacząć od nowa grać moją rolę ofiary, w mej cholernej życiowej tragedii.
Zapraszam na mojego bloga: http://zkusiorabani.pl/
oraz do polubienia strony na FB: https://www.facebook.com/zkusiorabani/
Ciężko jest lekko żyć... Depresję można złapać na każdym zakręcie
Dokładnie...
Świetnie napisane. Masz talent!
Bardzo dziękuję :)
Ode mnie uśmiech:
Złe samopoczucie porównałabym do przeziębienia. Jednak jeśli jedno czy drugie trwa zbyt długo to możemy spodziewać się groźnych powikłań. Chociaż nie używasz w tekście ani razu słowa depresja, to każdy czytając tę historię doskonale wie, że bohater jest chory. Jeśli 'gripexy, apapy itd' wymienione przez @lugoshi nie dają rezultatów to trzeba iść do specjalisty. Życzę bohaterowi, aby wrócił z tego upiornego świata i będę czekać na ciąg dalszy historii ;)
Raczej nie myślałem nad kontynuacją tej historii, ale niczego nie wykluczam. Jeśli coś dobrego przyjdzie mi do głowy to być może spróbuję stworzyć ciąg dalszy. Niczego jednak nie obiecuję. Za to mam w planach publikowanie na steemit.com innych historyjek, opowiadań i innych efektów mej pracy twórczej, że się tak wyrażę :D Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu :)
Można liczyć na jakiś ciąg dalszy historii tego smutnego bohatera?
Ten bohater jest chyba w pętli beznadziejności, z której nie potrafi się wydostać...
Wszystko zależy od Ciebie. Możesz być szczęśliwy.
Zacznij od tego, że to jak się czujesz to skutek kombinacji chemii w twoim mózgu. Chemię można modyfikować. Sam się o tym przekonasz, jeżeli zaczniesz działać.
Zmienić proporcje możesz poprzez:
Pora na wycieczkę od Sonaty? https://steemit.com/polish/@lugoshi/muzyczne-inspiracje-2-yello-baby
Tyle rad od drugiego człowieka. Nie poddawaj się. Ważne, żebyś uwierzył, że da się być szczęśliwym.
Uwierz.
Dzięki za te wszystkie rady :) Ale spokojnie, post jest mój, ale niekoniecznie dotyczy mnie. Tworząc ten tekst tylko wczuwałem się w kogoś z depresją. Oczywiście mnie, jak i każdego od czasu do czasu łapie gorszy nastrój, ale ten twór do głównie efekt mojej wyobraźni z małymi elementami własnych doświadczeń. Wydaje mi się, że póki co depresja jeszcze mi nie grozi.
No cóż szkoda, chociaż wydaje mi się, że nawet w pętli beznadziejności może się zdarzyć jeszcze coś gorszego :D
Aż tak źle życzysz temu tragicznemu bohaterowi? :D
A czemu nie w końcu to tylko fikcja? A jestem ciekawa jak daleko sięga czarny humor autora.
Chyba jednak ta postać jest zbyt bliska mojemu sercu, bym jako autor ośmielił się jeszcze coś gorszego jej zrobić... A co jeśli stworzony przeze mnie fikcyjny bohater też ma realne uczucia?