Narzekanie jest niefajne, ale strasznie mi się czasem chce pogrymasić. Zdaje się, że pokolenie wyżej nazywało ten stan w dupie się poprzewracało, albo jakoś tak. Alternatywą może być równie znany syndrom nie wiem, czego chcę.
Albo chcę zbyt wiele, a dzień taki krótki. Tak, to jest to.
Bardzo, bardzo dawno temu przeczytałam opowiadanie sf, które szczególnie zapadło mi w pamięć. To było jedno z opowiadań wypuszczanych w formie zeszytów przez pismo Fantastyka, jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Bohaterowie opowieści wciąż na coś czekali i bardzo im się to czekanie dłużyło. Jak to w życiu, zawsze jest na co czekać - na urlop, ślub, fajną imprezę czy randkę... No więc oni mieli właśnie ten problem, że nie mogli się doczekać.
Nagle okazało się, że mogą ten czas oczekiwania skrócić. Pojawił się ktoś, kto zaczął skupować dni i godziny. W efekcie delikwent znikał na okres, który sprzedał i pojawiał się tuż przed wyczekiwanym momentem. Dla niego ten wycięty czas nie istniał.
Ludzie z miasteczka zaczęli masowo sprzedawać "zbędny" czas i początkowo wszyscy byli bardzo zadowoleni. Wkrótce jednak zaistniał pewien problem. Wycinając ze swego życia różne przedziały czasowe zaczęli się "mijać". Załatwianie zwykłych, codziennych spraw czy spotkania stały się niemożliwe, bo wciąż ktoś był nieobecny. Nie pamiętam, jak to się skończyło, a i samą treść mogłam trochę poprzekręcać, bo czytałam to jakieś trzydzieści lat temu. Sens w głowie pozostał.
Ja bym ten cały zbędny dla innych czas chętnie kupiła. Im jestem starsza, tym bardziej mierzi mnie myśl o pozbywaniu się choćby minuty ze swojego życia. Też mam jakieś większe punkty "bazowe" zaplanowane, ale jednocześnie mnóstwo codziennych, drobnych przyjemności.
Na te właśnie przyjemności chętnie dokupię czas, jeśli komuś zbywa.
Zaplanowałam sobie kilka tygodni temu mnóstwo małych wypadów w pobliskie okolice, lecz od dwóch tygodni nie ruszyłam się nigdzie. Odmrażanie gospodarki dało znać o sobie i z jednej strony się cieszę, a z drugiej czuję, że nie do końca tak to miało u mnie wyglądać. Nie tak chciałam. Ale już moja w tym głowa, by to zmienić.
Udało mi się wczoraj oderwać od pracy i wybrałam się w pobliskie mi rejony, do Wadowa, który choć wygląda jak urocza wioska, to wciąż pozostaje w obrębie miasta Krakowa.
Celowo wybrałam obiekt, do którego łatwo mi będzie dojechać komunikacją miejską. Właśnie o tym rozmyślałam, jadąc tramwajem pod kombinat.
Dlaczego nie jeździsz na rowerze?
Dlaczego nie chcesz jeździć samochodem?
Mogłabym dojechać szybciej i przyjemniej. Próbowałam się przekonać, wierzcie mi. Swego czasu dojeżdżałam na rowerze do pracy, z jednego krańca Krakowa na drugi. To była psychiczna katorga, sama nie wiem, dlaczego to sobie robiłam.
Chodzi o to, że siedząc na rowerze nie ufam ani sobie, ani rowerowi. Mam wrażenie, że nie do końca panuję nad pojazdem. Na przykład nie jestem w stanie oderwać ręki od kierownicy, żeby zasygnalizować skręt, bo natychmiast tracę nad nią panowanie.
Sądzę, że to wynika z głębokiego urazu psychicznego. Jak miałam siedem lat wjechałam rowerem w chłopca, który grał w piłkę z kolegami pod naszym blokiem. To jeszcze nic. Ja byłam w tym chłopcu śmiertelnie zakochana, dlatego też kręciłam kółeczka w pobliżu. W końcu wjechałam mu w zadek, a on na mnie nakrzyczał. Matko, jaki to był wstyd. Od tamtej pory nie ufam sobie na rowerze.
Dlatego właśnie pod nowohucki Watykan dojechałam tramwajem.
Miałam przesiadkę na autobus, na który podeszłam sobie jeden przystanek zaliczając po drodze fajne chaszcze.
Tą dróżką szłam pierwszy raz i byłam trochę zestresowana. Zawsze tak mam, gdy wybieram się w nowe miejsce, choćby bliskie. Chyba dlatego po drodze na przesiadkę potargałam na strzępki bilet 90-minutowy, który miał mi starczyć na oba przejazdy. Zorientowałam się w pomyłce parę minut później, gdy dotarłam na przystanek. Nawet się nie zezłościłam... Lata praktyki.
Wtedy ponownie pomyślałam, że gdybym w końcu zdecydowała się zaprzyjaźnić z samochodem, nie byłoby tego wszystkiego.
Mam prawo jazdy, ale nienawidzę prowadzenia samochodu już od pierwszej godziny z instruktorem, gdy po 5 minutach na placu kazał mi wyjechać na miasto. Cmokał zniecierpliwiony i rzucał durne uwagi, gdy tylko mi coś zazgrzytało. Doszło do tego, że nie byłam w stanie przy nim normalnie puścić sprzęgła. Po kilku lekcjach zmieniłam instruktora, ale było już za późno. Od tamtej pory cały proces nauki, jazd i zdawania stał się koszmarem. Krótko przed egzaminem uratował mnie cudowny, starszy pan ze szkoły na ulicy Wielickiej, przy którym jakoś umiałam się wyluzować, nic nie zgrzytało i nawet biegi zmieniałam bez problemu. Dzięki niemu uwierzyłam, że ze mną wszystko w porządku, tylko czasem nauczyciel nie ten. Cóż z tego, skoro po zdaniu egzaminu było tak, jak z rowerem - nie ufałam sobie. Dlatego odpuściłam. Być może automat mógłby mnie uratować... nie musiałabym odrywać ręki od kierownicy.
Póki co, polegam na komunikacji publicznej i własnych nogach. Celem mojej wyprawy był dwór Badenich w Wadowie, otoczony przyjemnym parkiem.
Budynek wzniesiono w 1774 roku, na starym fundamencie poprzedniego dworu. Po wojnie była tu szkoła, a następnie przedszkole. W latach 90-tych prawowici właściciele przekazali majątek gminie i od tamtej pory dwór niszczeje.
Sam park jest zadbany, są w nim alejki, oświetlenie i ławki, a nawet nowoczesny plac zabaw dla dzieci. Świetne miejsce na weekendowe spacery czy lokalne imprezy.
Niestety zabytkowe mury są nadgryzione zębem czasu i zdewastowane. Dopiero po obejrzeniu zdjęć zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo są wysmarowane wulgaryzmami. Na miejscu jakoś tego nie zauważyłam. Skupiłam się na architekturze, otoczeniu i panującym tam klimacie.
Niespiesznie obeszłam cały budynek.
W trakcie tego rekonesansu moją uwagę przyciągnął zniewalający zapach. Nie mogłam się mu oprzeć i porzuciłam na chwilę mury na rzecz zieleni. Źródłem słodkiej woni okazała się ogromna lipa, oblężona przez rój pszczół i innych owadów.
Dzięki niej zwróciłam uwagę na inne drzewa w pobliżu, a były one niezwykle okazałe! Ostatni raz tak wyrośnięte okazy widziałam w opuszczonym parku Jalu Kurka. Szczególnie zaciekawiły mnie dwa drzewa otoczone sznurem. Nie byłam w stanie oddać na zdjęciach ich prawdziwych rozmiarów, choć te domki w tle dają jakieś odniesienie. W internecie wyszperałam informację, że jest to lipa srebrzysta o obwodzie pnia 559 cm oraz wiąz szypułkowy o wysokości 29,5 metra.
Napotkałam też gigantyczną (chyba) wiśnię. To zupełnie co innego, niż drzewka na działce mojej cioci :)
Drzewo ogromne, ale owoce malutkie, skarlałe. Może to jakaś nietypowa odmiana? A może... właśnie te w sadach są nienaturalnie ogromne?
Po krótkim przystanku przy drzewach kontynuowałam spacer.
Pomimo zniszczeń dwór robi wrażenie. Mam nadzieję, że renowacja nie pociągnie za sobą większych zmian i wszystkie płaskorzeźby i inne elementy zdobnicze zostaną zachowane.
Cały spacer zajął mi nie więcej niż godzinę, uwzględniając błogie chwile spokoju na ławeczce i buszowanie w trawie.
Na oku mam co najmniej kilka podobnych miejscówek, lecz nie mam pojęcia, kiedy będę mogła je odwiedzić. Coraz częściej odzywa się we mnie nieśmiały głosik, by jednak przekonać się do samochodu... To już jest jakiś postęp, bo do niedawna było we mnie tylko wielkie, nieubłagane NIE. Jak to mówią - nigdy nie mów nigdy ;)
Ja też! Biorę każdą ilość!
Zawsze możesz wykupić kilka godzin jazd doszkalających - by sobie po przerwie to wszystko odświeżyć. Jak tym razem trafisz na właściwego instruktora może Ci to powrót bardzo, ale to bardzo ułatwić. Ale i bez tego dasz radę. Uwierz mi, po naszych drogach jeżdżą tak nieogarnięci ludzie, że głowa mała - a Ty mi na taką osobę zupełnie nie wyglądasz. Zdrowy rozsądek to najważniejsza cecha kierowcy a tej jak mi się zdaje, raczej Ci nie brakuje ;-).
Dla ułatwienia dodam, że wcale nie uważam, że Ci nieogarnięci kierowcy stanowią jakieś zagrożenie na drodze. Mogą zakłócać płynność ruch i denerwować innych ale to nie oni są największy problemem naszych dróg.
Nieogarnięty - tak, to właśnie ja. Chociaż bardziej to odczuwam wewnętrznie, jako ogromny stres, wszystko sprowadza się do ogromnego napięcia. Obawiam się, że pod wpływem tego stresu mogę zrobić jakąś głupotę.
Przed przystąpieniem do egzaminu wyjeździłam ponad 60 godzin... Pewnie czeka mnie kolejne 60, zanim odważę się wrócić na drogi. Ale skoro za jakieś 5 - 10 lat planuję zamieszkać w domku, z dala od skupisk ludzkich, to już muszę zacząć myśleć o logistyce :D
Piękne miejsce z potencjałem, wspaniała i pobudzająca zmysły wyprawa.
Tak się złożyło, że moja mniejsza aktywność na blogu powiązana była z tym, że zaangażowałam się w działania związane z konsultacjami społecznymi odnośnie pałacu, który jest bohaterem ostatniej "Niedzieli z historią". Stoi pusty podobnie jak ten dwór, ale myślę, że teraz coś drgnie. Też w pięknym parku, też był używany na cele oświatowe.
A u mnie lipy już przekwitły. Pachniały pięknie. W miasteczku lipa to taki gatunek "flagowy" - obsadzono nimi rynek i największy plac, pojedyncze drzewa rosną tu i tam. Obok mojej szkoły - miejsca pracy rosną trzy okazałe. Niestety w tym roku nie widziałam na nich pszczół. Było mnóstwo innych owadów, ale chyba w okolicy nikt już nie ma ula w ogródku.
Wiśnia ptasia - piękne drzewo, gatunek rodzimy, tak ma. Duże drzewo, małe owocki. Krzyżowanie, uprawa odmian i w sadownictwie jest teraz odwrotnie - małe drzewka, duże owoce.
Wadero, będziesz jeździła samochodem (z domku i do domku to na 100%) i wszystko będzie dobrze. Tak czuję, tak wiem. Oto pisze te słowa "straszek", który po kilkuletniej przerwie i w sumie skromnej liczbie wyjeżdżonych wcześniej kilometrów okropnie bał się za kierownik siadać. Bo kombiak wielki, bo jak coś się stanie...
W końcu pomyślałam, że do jasnego grzyba! Tak być to nie będzie - co to za marnowanie prawa jazdy. I wróciłam. I jeżdżę (oczywiście bojąc się, że na przykład ktoś z przeciwka nagle zjedzie na mój pas, albo coś innego, nie wiadomo co). Od 11 lat pojazdami z automatyczną skrzynią biegów, bo tak się złożyło. Faktycznie - całkiem fajnie.
Jednak mam tak, że nie lubię nadużywać samochodu. Po miasteczku chodzę, do Wrocławia wolę pojechać pociągiem, bo samochodem traci się tam mnóstwo czasu, a często trzeba i tak zaparkować daleko od celu. Rower też chętnie - jak niedaleko, a trzeba szybko, albo na wycieczkę. Niedawno pojechałam w takie jedno miejsce i ukopałam żywokostu, który został zaimplementowany w ogródku. Myślę, że i hulajnogę elektryczną chętnie bym czasem zagospodarowała. :)
Wiśnia ptasia - bardzo adekwatna nazwa! Owoce rosły bardzo wysoko, poza zasięgiem rąk ludzkich, a na chodniku pełno było pestek. Pomyślałam nawet, że to jadalnia w sam raz dla ptaków :)
A z samochodem, jak już to "na głos" powiedziałam, to w końcu ruszę temat ;)
kiedy czytałam Twoje wspomnienia z tamtego opowiadania s-f,
przypomniał mi się inny tekst, tez być może z tamtych lat, w którym ludzie żyjąc, (już dokładnie nie pamiętam - jakby na innych planetach, galaktykach?), odkryli inny sposób oszczędzania czasu:
czyli przesuwali się po powierzchni na zasadzie ślizgu, jakby na łyżwach, rolkach, czy takich śliskich butach(?), już dokładnie nie pamiętam.
czyli poruszali się lekko i płynnie, pokonując trasę i czas błyskawicznie.
jedno mocniejsze odepchnięcie, kilka sekund i byli na miejscu.
(czy to możliwe, żeby coś w tym stylu napisał Lem? ktoś kojarzy?)
marzyłam wtedy o takich buto-ślizgach.
w sumie autko potrafi wypełnić tę lukę.
z drugiej strony, ponoć: nie cel a podróż..
i zdarzało mi się także, porzucać szybki środek transportu na rzecz komfortu zapatrzenia się w okno, zamyślenia, dostrzeżenia tego co po drodze..
bez konieczności uważności na ronda, znaki i sygnalizację świetlną..
Mądrze mówisz, jak zawsze. Uwielbiam podróż samą w sobie, czasem samo przyklejenie się do szyby pociągu czy autobusu daje mi poczucie wolności... Samochód dałby mi jednak wybór i dużą dozę niezależności. W przypadku samotnych wypadów w trudno dostępne komunikacyjnie miejsca byłby idealny.
Nie cel a podróż... To można również odnieść do opowiadania, które przytoczyłam. Czekanie na coś może być równie przyjemne, co finał. Ten czas pomiędzy wcale nie musi być stracony!
Butoślizgi biorę w ciemno 🙂
Niestety nie wiem, kto jest autorem Twojej historii. W sf nigdy nie siedziałam, nie licząc zeszytów fantastyki, które zbierał mój starszy brat.
Zgadzam się, oczywiście że to ma swój urok. Ale czasem równie miło jest pomyśleć, że kiedy Ty wytrzeszczasz oczy na ronda i wypatrujesz niebezpieczeństwa ze strony
tych baranówinnych kierowców, ktoś kogo właśnie wieziesz może być dzięki Tobie przylepiony do szyby, liczyć sarny i bażanty, zachwycać się szpalerem starych drzew czy wpuszczać przez okno zapach lasu.zdecydowanie TAK!!
i pomimo tego, że prawdopodobnie miałyśmy z Waderką w Krakowie tego samego instruktora (😛), to uczucie radości i satysfakcji z posiadania upragnionego prawka - przyćmił wszystkie koszty.
a poczucie wolności, którego doznałam wsiadając do mojego pierwszego samochodu - bezcenne.
wsiadłam i pojechałam gdzie mnie oczy poniosły; fantastyczne uczucie niezależności, wolności..
taki zew natury i wiatr we włosach 🤩,
dzięki Wam znów sobie o nim przypomniałam 😍, bo niektóre rzeczy ulatują z pamięci i stają się powszednie..
(i mam wrażenie, że już dawno Ją przekonałeś:)absolutnie popieram całe Twoje lobbowanie na rzecz tego, by @wadera na nowo wsiadła za kierownicę!
Dzięki, że jesteś częścią społeczności #pl-travelfeedTwój post został również udostępniony w grupie TravelFeed Polska na Facebooku i przez profil na Twitter zapraszam do śledzenia tych dwóch profili.Jeżeli przeoczyliście post o zmianach zasad publikacji i kuracji postów na tagu #pl-travelfeed polecam się z nim zapoznać. Zmiany wynikają z faktu, że jesteśmy częścią dużego projektu Travelfeed.io i staramy się propagować posty podróżnicze pośród polskiej społeczności.Poniżej znajdziecie ważne posty dzięki, którym łatwiej opanujecie publikowanie na Travelfeed.io
Przewodnik jak zacząć z TravelFeed.io
Przewodnik jak publikować posty na TravelFeed.io
Pamiętaj o zmianie języka na polski, tylko takie posty możemy kurować.
PS:
to 💚