Dobry wieczór.
Myślę, że będzie dzisiaj długo, bo targają mną silne emocje, a bazgranie mojego pamiętniczka pomaga mi się zwentylować. Myślę sobie, że większość z Was i tak nie czyta tych wypocin i wcale się nie dziwię i w pełni to szanuję, ale wolę uprzedzić na początku. Chociaż z drugiej strony zawsze jak zapowiadam, że będzie krótko to wychodzi elaborat, więc jak będzie teraz?
Bardzo szybko się obudziłam. Jakoś po 6. Umówmy się, że zdecydowanie nie jest to dobra godzina na wstawanie w weekend. Niemniej jednak chcę ograniczyć, a przynajmniej spróbować takie dosypianie, jakieś drzemki i w ogóle. Chcę spróbować się przemęczyć w takich sytuacjach i sprawdzić czy może przypadkiem nie wpłynie to pozytywnie na jakość snu w nocy. Nic nie tracę, a może akurat uda się ustabilizować sen, bo jest tragedia. Wiadomo, non stop się na to skarżę. Pogoda na zewnątrz nie zachęcała od spaceru. Bardzo wiało i było świeżo po deszczu. Najgorsze było to, że moją jesienno - wiosenną kurtkę czy zwał jak zwał, w każdym razie kurtkę na aktualną pogodę zostawiłam w pracy. Niemniej jednak zabrałam psa pod pachę i poszliśmy na spacer. Kompletnie nie miałam pomysłu na trasę spaceru, wiedziałam jednak, że chcę wykorzystać to, że jestem świeżo po śnie, więc teoretycznie mam najwięcej energii i chcę nabić jak najwięcej kroków. Było mi chłodno, ale w granicach mojego komfortu termicznego, więc wszystko było w porządku. Bardzo spodobało mi się to kuliste drzewo. Nie mam pojęcia co to za drzewo, ale jest piękne.
Źródło: fotografia własna
Szliśmy sobie dalej tak naprawdę w nieznane, tam gdzie nas poniosły nogi. Ja sobie słuchałam muzyki, a pies radośnie eksplorował tereny, w których nie bywamy. Gdy mijaliśmy cmentarz wojenny, na którym są pochowane radzieckie psy czułam straszną złość. Mój mózg nie może pojąć dlaczego z takim pietyzmem dbamy o groby zbrodniarzy. Ten cmentarz jest bardziej wymuskany niż nasz, zwykły, komunalny. Nie wiem, to pewnie przez moją ignorancję mam wąskie horyzonty, ale mnie to jakoś rozdrażniło. Albo to wpływ tego, że bardzo boję się śmierci, a mijanie cmentarza skłoniło mnie do tego, aby o tej śmierci myśleć? Nie wiem. W każdym razie zalała mnie fala złości i wyciszyłam się dopiero wtedy, gdy udało nam się dotuptać w tereny bardziej zielone. Wciąż przy drodze, ale jednak trawka, drzewka, krzaczki, te sprawy. Pies zachwycony, ale trochę niepewny, bo co chwilę się oglądał za mną czy idę z nim. Normalnie nie pozwalam mu tak chodzić i trzymam go na krótkiej smyczy, ale jak jesteśmy na takim spacerze to hulaj dusza, piekła nie ma.
Źródło: fotografia własna
Gdy doszliśmy do granic naszego ulubionego parku miałam dylemat. Byłam zmęczona, ale psychicznie czułam silną potrzebę nabicia kroków. Postawiłam sobie cel 10k kroków dziennie i chcę go zrealizować. Nie zrozumcie mnie źle, to nie chodzi o to, że się nad sobą użalam czy coś, chociaż trochę tak jest, ale jestem aktualnie na bardzo silnych lekach, do tego w bardzo kiepskim stanie i każda aktywność, nawet ta najmniejsza jest dla mnie sukcesem. Dlatego postanowiłam wrócić do domu okrężną drogą. Razem z moim przyjacielem nabiliśmy prawie 7k kroków w jednym spacerze i wróciłam do domu ostatkiem sił, ale poczucie dumy z samej siebie i zadowolenie zalewało mi mózg. Totalnie. Czujecie to? Sobota, chwilę po 8 rano, a ja mam już prawie 70% zrealizowane. Coś pięknego.
Źródło: fotografia własna
Nagrodziłam się śniadaniem. Naprawdę. Było przepyszne, wyborne, cudowne. Na dniach wrzucę przepis, bo nie byłam pewna czy wyjdzie mi tak, jakbym sobie tego życzyła i nie robiłam zdjęć. Objadłam się max, bo łącznie wrzuciłam w siebie 600 kcal, ale było warto. Solidnie zaczęłam dzień i wysiłkiem i posiłkiem. Zadziało się coś, czego nie rozumiem. Przez ostatnie długie miesiące miałam totalny problem z jedzeniem. Albo nie jadłam wcale albo jadłam jakiś totalny syf. Jadłam na siłę jak mnie już wykręcało z głodu albo objadałam się nieludzko. Jedzenie było dla mnie udręką. Tydzień temu postanowiłam wziąć się za swoje odżywianie, żeby zrzucić nadwagę i z dnia na dzień stała się dziwna rzecz. Zaczęłam się znów cieszyć jedzeniem. Tak po prostu. Wszystko mi smakuje jakbym jadła to pierwszy raz w życiu, nawet jeśli jem po prostu twaróg ze słodzikiem. Wszystko jest dobre i wspaniałe. Celebruję wręcz moje posiłki i nawet jeśli nie mogę ich zjeść do końca i zostawiam je do dokończenia to i tak się nimi cieszę. Nie rozumiem co takiego się wydarzyło w mojej głowie, że zaszła taka zmiana, ale bardzo mnie to cieszy. Naprawdę. Jasne, jedzenie ma być dla nas paliwem i w ogóle, ale skoro może być jakościowe, a do tego sprawiać tyle frajdy to chyba super, nie? Nie umiem opisać jak bardzo mnie dzisiaj cieszyło śniadanie. Obiad zresztą też. Popołudniu usiadłam sobie z Fitatu [apka do liczenia kcal i makro] i zaczęłam planować sobie posiłki na kolejne cztery dni [poniżej wyjaśnienie dlaczego na cztery dni] i cieszyłam się tym jak dziecko. Cieszyłam się, że umiem to zrobić, że robię to dobrze i jasne, muszę trochę pokombinować, żeby trafić z makroskładnikami w cele, bo nie jestem dietetykiem, ale robię to. Cieszyłam się na myśl o tym jak dobre rzeczy będę spożywać. Cieszyłam się na myśl o tym, że jem to, co bardzo mi smakuje, a jednocześnie jest to zdrowe i doprowadzi mnie do utraty wagi. Co takiego się zadziało, że tak zaczęłam postrzegać jedzenie? Nie wiem.
Dlaczego planuję zawsze na cztery dni do przodu? Ponieważ tak mi jest najwygodniej ze względu na obiady. Obiad zawsze robię na dwa dni, ponieważ prawie zawsze mój obiad składa się z porcji mięsa, porcji węglowodanów i porcji warzyw. Mięso mam pomrożone właśnie w takich porcjach na dwa dni. Tak mi po prostu najwygodniej. Jak nie jem mięsa w dany dzień na obiad to i tak trzymam się tego dwudniowego schematu. Myślę też, że dzięki temu posiłki mi się nie nudzą, ale to tylko moja teoria niepoparta niczym poza moimi odczuciami. Po rozplanowaniu obiadu danego dnia klepię sobie pozostałe posiłki tak, aby makro się zgadzało. I tyle.
Nie zrobiłam dzisiaj nic produktywnego za bardzo. Chociaż nie. Przechytrzyłam te jebane muszki owocówki. Miałam z nimi problem i zastawiłam na nie pułapkę. I nie mogłam zrozumieć dlaczego one się na tę pułapkę nie łapią. No i rozkminiłam. Po prostu postawiłam pułapkę w miejscu, w którym co chwilę macham łapami, więc je przeganiam, bo postawiłam ją przy dzbanku z wodą. Jako światły człowiek przestawiłam ją w miejsce, gdzie moje grube witki się nie pchają i co? I pełny sukces. Kurwibąki upolowane, a w domu w końcu zapanowała czystość. No dobra, nie ma czystości, ale wiadomo o co chodzi.
Obejrzałam dzisiaj kilka odcinków "YOU" i choć nadal mam zajawkę na ten serial to z odcinka na odcinek wydaje mi się on coraz bardziej naciągany. Podobne odczucia miałam oglądając "Prison Break". Też bardzo mi się podobał, ale umówmy się, że ułańska fantazja działała tam srogo, a ja nie do końca chyba przepadam za obrazami, gdzie niby jest real life, ale tak naprawdę to, co wyczyniają bohaterowie jest nierealne. No takie mam trochę wiecie, popatrzę, bo fajnie się ogląda, ale w środku czuję jakiś konflikt. Jestem marudna, po prostu.
Wieczorem zadzwonił wujek, który naprawia mi auto. Gdy tylko zobaczyłam jego numer na wyświetlaczu byłam przeszczęśliwa, bo myślałam, że dzwoni, żeby mi powiedzieć, że naprawił auto. No nie było tak kolorowo. Okazało się, że jeździłam z tak uszkodzonym przewodem hamulcowym [cokolwiek to jest], że w sumie jeździłam bez niego. I że w sumie mam szczęście, że się gdzieś nie wpakowałam w jakieś drzewo. Tak mi pokrótce wujek to wytłumaczył, bo zawsze proszę o skróconą wersję dla blondynek. I wiecie, no cieszę się, że wujek to wyłapał, bardzo się cieszę, bo bardzo chcę żyć i być bezpieczna, ale.. to są kolejna koszta. Nie mam pojęcia jak zapłacę za naprawę. To jest kolejna rzecz, którą trzeba wymienić, do tego wujek babra się z tym autem od czwartku, więc to też jest kupa roboty, więc jestem w stanie totalnej paniki. Paniki, która przyćmiła radość z tego, że nie rozbiłam się na żadnym drzewie. Nie wiem z czego zapłacę za naprawę i nie wiem z czego będę żyć. Mocno się obawiam, że nawet przyszłotygodniowa sprzedaż HBD nie pomoże pokryć tego wszystkiego. A jeszcze mandat. A jeszcze życie. Nie wiem co mam robić. Totalnie nie wiem. Faktem jest, że jak poproszę wujka to na pewno pozwoli mi zapłacić część po wypłacie, ale umówmy się, co to zmienia? Co za różnica czy zostanę bez pieniędzy teraz czy z kolejnej wypłaty ubędzie mi więcej kasy i w przyszłym miesiącu będę miała powtórkę? Totalna klapa. A bank milczy w sprawie mojego wniosku o jakiekolwiek porozumienie. Siada mi to na psychikę, naprawdę. Wiem, że z głodu nie umrę, bo mam naprawdę solidny zapas jedzenia w domu i przeżyję do wypłaty, ale chciałabym kontynuować zdrowe odżywianie czyli jeść nabiał, warzywa i owoce. Nie chcę wiele. Serio. Z takich rzeczy, które muszę kupić, bo nie mam ich w domu to jem serek wiejski, twaróg, banana, ogórka. Czy tak wiele chcę? Sama już nie wiem. To wszystko miesza mi w głowie. Bardzo.
No i kluczowy moment dzisiejszego dnia. Rano, gdy tylko wstałam i się wysikałam stanęłam na wagę, bo minął tydzień mojej cudownej diety [nie lubię tego określenia, to nie dieta tylko sposób odżywiania] i chciałam zweryfikować czy prawidłowo oszacowałam ile potrzebuję kcal. Kolega trener personalny, dietetyk bla bla bla upiera się, że jem za mało, ale to już inna sprawa. No więc w samych gatkach i koszulce [tak jak tydzień temu] stanęłam na wagę i się załamałam, bo waga pokazała mi więcej o 0,3 kg niż w zeszłym tygodniu. Prawie się popłakałam na tej wadze. Dlatego też między innymi był mi potrzebny tak długi spacer z psem, żeby ukoić te pierwsze emocje.
Po powrocie do domu napisałam do kolegi z płaczem, że tnę kalorię jeszcze bardziej, bo utyłam. Na co on, bardzo mądry człowiek i racjonalny w przeciwieństwie do mnie wytłumaczył mi z czego się to wzięło. Od wielu miesięcy, a sumie lat nie dbam o nawodnienie. A ostatnie miesiące to już w ogóle. Były dni, że jedynym płynem, który przyjmowałam była jedna kawa. Rozumiecie? 300 ml płynu dziennie, który nawet nie był czystą wodą. I tak funkcjonowałam i nic mi nie było. Mi w sensie mojego samopoczucia, bo nie chcę nawet wiedzieć co się działo w moich organach. Chociaż z tym samopoczuciem to też taka śliska sprawa, bo bóle głowy i osłabienie też nie brało się znikąd. No więc jak już sobie postanowiłam ten tydzień temu, że będę fit to obejmowało to również dbanie o nawodnienie. Kompleksowo: ruch + odżywianie + nawodnienie. No i piję codziennie 2,5 - 3 litry wody. No to gdzieś ta woda musiała w organizmie zostać, nie? No i ogólnie dużo mi tłumaczył, ale w skrócie kazał mi przestać panikować, zamknąć gębę i robić swoje. I tak też postanowiłam uczynić. Tydzień o niczym nie świadczy, więc nie będę się zniechęcać i walczymy dalej. Innym tematem jest moja praca jelit, ale to już zostawmy ten temat. W każdym razie nie poddaję się i dalej będę realizować moje założenia. Mam w sobie bardzo dużo motywacji i bardzo podoba mi się to jak obecnie żyję. Że w końcu o siebie dbam. Nie tylko o trzeźwość, ale po prostu o siebie. Bardzo, ale to bardzo mi się to podoba.
Teraz już późnym wieczorkiem zrobiłam sobie śniadanie na jutro, bo rano idę do pracy, więc jak wstanę o 4 to będzie już gotowe, chwilę jeszcze poklikam i idę spać. Nie wiem czy napisałam kiedyś tak długi dziennik, ale potrzebowałam z siebie wyrzucić ten potok myśli, bo mnie od środka rozsadza. Jestem na wielkich emocjach, więc spodziewam się ciężkiej nocy, ale jakoś to będzie. Mimo bałaganu w głowie i stresu jestem zadowolona jak obecnie żyję. W sensie teraz, od tygodnia. Chyba tego mi było trzeba. Jest źle, ale w końcu czuję, że coś idzie do przodu. Cokolwiek. Piękne uczucie.
Śniadanie: placek owsiany [banan + płatki owsiane + jajko + twaróg]
Obiad: gulasz z żołądków [żołądki z kurczaka + kasza gryczana + fasolka szparagowa]
Przekąska: pierniczek
Kolacja: jajecznica
Woda: 3l
Kroki: 10k
Przepraszam za chaos i zaburzoną chronologię dnia jeśli ktoś to czyta.
Ale spam.
2000 słów. Wow.
Super Ci idzie z krokami, dietą i nawadnianiem! No i jeszcze coś idzie do przodu - codzienne blogowanie. Podziwiam.
A drzewo-kula to klon. Powinien się niedługo ładnie przebarwić na jesienne kolory.
Dziękuję!
Tak czułam, że właśnie Ty będziesz wiedzieć co to za zagadkowe drzewo :) Będę je na pewno śledzić, bo mnie totalnie zafascynowało swoim kształtem
Jako że byłem grubol (chociaż nadal jestem lekki, spaslem się ostatnio, koledzy z silki mnie lekko zbrechtali xd), to polecam szybkie marsze (długie, szybkie marsze i rzucenie cukru na rzecz ksylitolu zabrało mi 2-4 kg w 2 miechy). Waz się tylko o tych samych porach, najlepiej rano i tak co 2 tygodnie. Po wadze na początku może nie będzie widać, ale po ciuchach tak.
Życzę fajnych nózek bez strat w innych miejscach. Trzymam kciuki ;)!
Ja cukier też odstawiłam zupełnie. No tyle co jest w jedzeniu, wiadomo. I w sumie mi to służy. Niestety co jakiś czas mam potrzebę wrzucić coś niezdrowego na ząbka, a że zostały mi stare zapasy no to podjadam te pierniczki nieszczęsne. Oczywiście wszystko wliczone w makro! Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale mam wrażenie, że wyzbycie się od razu wszystkiego i zrobienie totalnej rewolucji by mi nie służyło. Sama już nie wiem :)
Dziękuję :)
Powiem Ci to, co mówią mi ludzie z siłowni i nie tylko. Słuchaj przede wszystkim swojego ciała, ale nie myl tego z odpuszczaniem sobie. Jeżeli weźmiesz więcej słodyczy lub kebsa, to następne dni pospaceruj więcej i zjedz mniej kalorii. :) Nie tylko Ty masz problem z nagłymi zmianami. Niektórzy robią tak, a niektórym (jak Tobie i mnie) lepiej słuiżą małe kroki.
Spoko :)
Napadami ochoty na kebsy najbardziej się chyba martwię, bo to moje ukochane jedzenie
Ja tam codziennie czytam z przyjemnością ;)
Dziękuję, to bardzo miłe :)